DZIEŃ TRZECI

Dzień pełen przygód i… pełen Erice (spotkałam się z wymową „Eriszja”). Jest to cudne miasteczko położone, o dziwo, tylko 762 m n.p.m. Jadąc do niego miejscowym autobusem miałam wrażenie, że byliśmy o wiele, wiele wyżej. Oczywiście, jak to w podróży bywa, nie obyło się bez przygód.

Erice w lewo, [inna-sycylijska-miejscowość-której-już-nazwy-nie-pamiętam] w prawo. Skręciliśmy w prawo. Wkrótce kierowca wypuścił wszystkich pasażerów, oprócz nas patrzących na siebie z wielkimi znakami zapytania w oczach. Zawróciliśmy w wąskiej uliczce (po obserwacji umiejętności kierowców autokarów na Krecie już nic mnie nie zdziwi, serio) i ruszyliśmy w stronę Erice. Droga była kręta, ciągle pod górę. Patrzyłam tylko z lekkim przerażeniem w dół i oczami wyobraźni widziałam jak nasz autobusik spada z hukiem z drogi obijając się przy okazji o wszystkie wystające, ostre skały. Wjeżdżaliśmy z impetem w zakręty, kierowca trąbił co jakiś czas tuż przed wjazdem na następny łuk (zdążyliśmy już zauważyć, że to całkiem normalne ostrzegać innych, że pędzę w ich kierunku; do tej pory niewyjaśnionym pozostało co dzieje się w sytuacji, kiedy dwójka kierowców jadących prostopadle do siebie zacznie równocześnie trąbić). Parę razy musiał gwałtownie odbić w prawo, ze względu na to że inny kierowca nie raczył zrozumieć, że to trąbi spory pojazd jadący środkiem drogi.

Dotarliśmy. Uf. Wysiadamy. Wiatr, chłód, chmury, brr! Autentycznie – widzimy przelatujące obłoczki tuż nad naszymi głowami, magia! Hm, to gdzie teraz? Może zobaczmy o której jest autobus powrotny? Autobusu powrotnego nie ma? Ok, wracamy kolejką – gdzie ona jest? Ach, tutaj! Teraz na spokojnie możemy kierować się w stronę miasteczka sprawiającego wrażenie bardzo ciasnego. Zanim przekroczymy jednak „bramę” przystajemy w miejscu z którego widać całe Trapani, morze i wzgórza.

 

 

Turystów jest o dziwo bardzo mało. Mimo to lokalni sprzedawcy z niecierpliwością czekają na klientów. Nie byłam przygotowana na takie warunki, zaczynam myśleć o konsekwencjach tej jednodniowej wycieczki – boję się, że ten jeden dzień wykluczy mnie z reszty wyjazdu. Mam na sobie tylko dżinsy, T-shirt i cienką skórzaną ramoneskę. Nie czuję już palców, ani uszu! Zamarzam! Tak już mam – całe życie zimne dłonie i stopy, byle wiatr i trochę niższa temperatura od razu pogarsza sytuację i zaczynam trząść się z zimna (co, mimo wszystko, nie powstrzyma mnie przed odwiedzeniem Skandynawii i innych chłodnych części Ziemi!). Erice jest piękne i bardzo spokojne, niestety nie zrobiłam zbyt wielu zdjęć.

 

 

 

 

Ze względu na temperaturę i porę dnia (była już godzina 19.) po 1/2h zdecydowaliśmy się zjechać kolejką na dół. Kupiliśmy bilety i wskoczyliśmy do malutkiego wagonika który wjeżdżając na platformę na której staliśmy zdecydowanie zwolnił. Mijane drzewa wyglądały bardzo egzotycznie. Patrząc w górę coraz wyraźniej widzieliśmy ciemną masę chmur nad Erice, które przed chwilą opuściliśmy. Szyby w kolejce były, niestety, pełne zacieków, co widać na wszystkich zdjęciach zrobionych podczas zjazdu.

 

 

Przy wyjściu stało dwóch Panów toczących, jak na Włochów, emocjonującą wymianę zdań. Ze względu na bardzo rzadko kursujące autobusy postanowiliśmy wrócić do domu na pieszo. Dzięki temu zyskaliśmy możliwość na poznanie kilku kolejnych zakątków miasta.

 

 

DZIEŃ CZWARTY

Z racji tego, że to głównie Emilowi zależało na odwiedzeniu Sycylii to właśnie on wziął na siebie obowiązki typu wyszukanie atrakcji i noclegów. Oprócz Erice znalazł przepiękny Park, do którego nie było dane nam dojechać, bo po 1,5h oczekiwania na dworcu (który nie był czynny – do budynku nie było wstępu, rozkłady jazdy wisiały na zewnątrz, a bilety kupowało się u kierowcy) wśród sycylijskich studenciaków i uczniaków okazało się, że jeśli chcemy to owszem, możemy się zabrać tym autobusem, ale to będzie podróż z przesiadką, a drugi autobus kończy trasę spory kawałek od samego parku. Kwestia powrotu też była niepewna. Rozkłady jazdy ku naszemu rozczarowaniu nie działały jak powinny. Postanowiliśmy zostać w miasteczku, pójść na plażę, pospacerować po okolicy. Odkryliśmy parę miejsc, których zupełnie się nie spodziewaliśmy – czyli to, co w podróżach najlepsze!

Poszukiwanie transportu do Palermo wzięłam na siebie ja. Okazało się, że Blablacar zupełnie nie działa na Sycylii! Tego dnia tylko dwóch kierowców z Trapani zmierzało ku stolicy wyspy, a raczej tylko dwóch z nich ogłosiło się na tymże portalu. Była to kobieta ok.40-stki i mężczyzna w podobnym wieku. Dzień przed wyjazdem z miasta napisałam do kobiety, która 5 godzin przed umówioną godziną poinformowała mnie, że jednak tego dnia musi zostać w Trapani. No dobra – zawsze przecież był jeszcze ten mężczyzna. Bardzo szybko potwierdził swoją chęć przewiezienia nas do Palermo.

Była już 19:30, czyli godzina o której miał on zajechać pod nasz dom. Po pięciu minutach zaczęliśmy się niepokoić, tym bardziej, że Szanowny Pan Kierowca miał wyłączony telefon. W akcie desperacji próbowałam dodzwonić się do niego jeszcze o 19:40 – nagle usłyszałam sygnał połączenia. Super! Włączył telefon!

Połączenie odrzucone. No dobra, to co teraz? Nie ma na co czekać, biegiem na „dworzec”, ostatni autobus do Palermo odjeżdżał stąd punktualnie o 20:00 i była to nasza ostatnia nadzieja. Biegliśmy co sił w nogach, czasu było coraz mniej, a odległość była całkiem spora.

Nikogo na dworcu oprócz nas i starszej pary Włochów. Okrążyliśmy pospiesznie kilkukrotnie budynek co i raz upewniając się, że na pewno nigdzie nie widnieje napis PALERMO. Ciężko było nam w to uwierzyć, jednak faktycznie nie było żadnej informacji o jakimkolwiek autobusie do Palermo. Emil bez zastanowienia podbiegł do małżeństwa, które, jak się okazało (i co raczej nas nie zdziwiło) nie mówiło w j. angielskim. W polskim też nie. My nie mówiliśmy po włosku. Co teraz? PALERMO! BUS! BUS TO PALERMO!

Emil zaczął ponownie biegać ze starszym Panem dookoła budynku, ja zostałam z kobietą, z którą wymieniłam nerwowy (a raczej ZESTRESOWANY) uśmiech i co jakiś czas powtarzałam „GRAZIE, GRAZIE MILLE!”

Wrócili. Pan powiedział coś do żony, po czym dostrzegł jeszcze starszego mężczyznę na rowerze. Pokazał na migi, żebyśmy dali mu chwilę. Szybko wrócił z informacją, że autobus do Palermo zatrzymuje się… no… tam gdzieś pokazuje i w sumie… hm… Małżeństwo szybko zauważyło, że nie do końca rozumiemy co konkretnie oznacza wskazywany w połowie na migi, w połowie po włosku kierunek, i postanowiło nas odprowadzić. Jest! PALERMO, 20:00! „Grazie mille”! Serdeczne uśmiechy, uściski dłoni, przytulenie na pożegnanie. Była już 19:58.

Emil, po co chcesz iść na tę stację? Przecież już sprawdzaliśmy wcześniej, że nic tam nie jedzie. No tak, alternatywa do spania na ławeczce w niezbyt przytulnej okolicy dworca. Ale co jeśli przyjedzie autobus? Jak ja mam zatrzymać kierowcę? Emila już nie było. Pobiegł do budynku, ja usiadłam na ławce, żeby móc złapać oddech.

20:01. Pora wstawać. Na zmianę wypatrywałam Emila i autobusu. Pierwszy pojawił się autobus. Zatrzymało go czerwone światło. Emil, gdzie Ty jesteś… Autobus podjeżdża. W zasadzie to bardziej autokar. „Please, wait a moment, there’s my friend”. Nic. Kierowca zaczął rozmawiać po włosku z pasażerką zajmującą pierwsze miejsce. Postawiłam stopę na pierwszym schodku i odwróciłam się w kierunku budynku do którego chwilę wcześniej wbiegł Emil. Ani śladu po nim. Nagle poczułam jak autokar rusza i głośno, BARDZO głośno, BARDZO intensywnie i BARDZO nerwowo trąbi. Dawno już tak się nie przestraszyłam. Kierowca zatrzymał się i zaczął krzyczeć. Nagle zobaczyłam biegnącego Emila. Mężczyzna po raz kolejny wypróbował trick z ruszeniem do przodu parę centymetrów. Emil, jak dobrze, że dobiegłeś, już się bałam, że będę musiała jechać sama!

W autokarze nie było wielu ludzi, dlatego usiedliśmy naprzeciwko siebie przy oknach. Obserwując zachodzące za górą Słońce odbijające się przy okazji w morzu uśmiechnęłam się. Dawno nie byłam tak szczęśliwa.