Bujna roślinność, skaliste wybrzeża, wieczna wiosna, kojący spokój – to pierwsze skojarzenia nasuwające mi się na myśl, kiedy słyszę słowo „Madera”. Wyspa ta została odkryta dopiero w XV wieku. Jej pierwotna nazwa „Ilha Madeira” oznacza dosłownie „Wyspę drewna”. Piękno tutejszej natury, jej czystość oraz różnorodne formacje skalne ścięły mnie z nóg! 

W ostatnim wpisie mogliście przeczytać mały wstęp do tego, co stanowi prawdziwą esencję Madery. Napisałam tam pokrótce o tym, skąd w ogóle wziął się pomysł na taki wyjazd oraz opisałam dzień przylotu na wyspę. Tym razem zdecydowałam się o wiele bardziej Wam to przybliżyć. Wiosna nadchodzi coraz większymi krokami, jednak Słońce nadal nie chce zawitać u nas na dłużej. Wizyta na Maderze wydaje się więc być spełnieniem marzeń – dla mnie samo jej wspominanie sprawia, że od razu się uśmiecham.

Tekst podzieliłam na 7 części. Mimo że może on wyglądać na długi, to o odwiedzonych miejscach starałam się opowiadać w kilku zdaniach – jeśli któreś Was zaciekawi, nie wahajcie się o nie pytać, chętnie opowiem o nich więcej.  🙂

1.  Dzień dobry Madero!
2.  Wędrowcy nad dwoma morzami chmur (𝐏𝐢𝐜𝐨 𝐝𝐨 𝐀𝐫𝐢𝐞𝐢𝐫𝐨, 𝐏𝐢𝐜𝐨 𝐑𝐮𝐢𝐯𝐨)
3.  Porywający błękit i maraton-niespodzianka (𝐒𝐚̃𝐨 𝐋𝐨𝐮𝐫𝐞𝐧𝐜̧𝐨, 𝐅𝐮𝐧𝐜𝐡𝐚𝐥)
4.  Magia maderskiej natury (𝐈𝐥𝐡𝐞𝐮𝐬 𝐝𝐚 𝐑𝐢𝐛𝐞𝐢𝐫𝐚 𝐝𝐚 𝐉𝐚𝐧𝐞𝐥𝐚, 𝐋𝐚𝐮𝐫𝐢𝐬𝐬𝐢𝐥𝐯𝐚, 𝐅𝐚𝐧𝐚𝐥)
5.  Jak umyć auto w 5 sekund? (𝐂𝐚𝐬𝐜𝐚𝐭𝐚 𝐝𝐨𝐬 𝐀𝐧𝐣𝐨𝐬 – 𝐏𝐨𝐧𝐭𝐚 𝐝𝐨 𝐒𝐨𝐥)
6.  Czarodziejskie pestki dyni (𝐁𝐚𝐥𝐜𝐨̃𝐞𝐬 – 𝐑𝐢𝐛𝐞𝐢𝐫𝐨 𝐅𝐫𝐢𝐨)
7.  Curtado na podsumowanie

W kolejnym wpisie znajdziecie więcej praktycznych informacji oraz link do mapy ze wszystkimi miejscami, które odwiedziliśmy. 
 

Dzień dobry Madero!
 

Na Maderze łącznie spędziliśmy 6 dni. Pierwsza pobudka na wyspie była dla mnie dość ciężka – pomimo że w styczniu na Maderze na wchód Słońca wystarczy wstać ok. 6:30, 12 godzin spędzone poprzedniego dnia w podróży dało mi się we znaki (szczególnie po ok. 6 godzinach snu 😄). Z racji tego, że przeziębienie atakowało mój organizm coraz mocniej, czasem nie do końca wiedziałam, gdzie w danym momencie jedziemy i co mamy konkretnego dnia w planach. Mimo to nie miałam zamiaru siedzieć bezczynnie w domu – czas, jaki mieliśmy, według mnie był niewystarczający na zobaczenie wszystkiego, co oferowała nam Madera, dlatego chciałam wykorzystać go w 200%.
 

Wędrowcy nad dwoma morzami chmur


Gwarantuję Wam, że poranna jazda autem przez serpentyny pod górę nie jest dobrym pomysłem, jednak to, co spotkało nas na miejscu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że wjechaliśmy praktycznie na sam szczyt, zresztą 3. najwyższy na Maderze – 𝐏𝐢𝐜𝐨 𝐝𝐨 𝐀𝐫𝐢𝐞𝐢𝐫𝐨, 1818 m n. p. m. (roboczo został on przez nas nazwany  „Pico di A” 😃). Do tej pory ponad chmurami bywałam głównie siedząc na pokładzie samolotu, możecie więc sobie wyobrazić, jak niecodziennym wydarzeniem było dla mnie dojechanie w takie miejsce autem.

Widoki zapierały dech w piersiach. Z drugiej strony miałam poczucie, że to takie normalne, że przed chwilą przebrnęliśmy przez warstwę mgieł i chmur, żeby nagle znaleźć się ponad nimi. Na Maderze rządzi natura, chociaż ze względu na doskonałe warunki do życia gęstość zaludnienia jest tu niezwykle duża. Po raz kolejny poczułam, jak malutka jestem w obliczu tego, co ma w swoich zasobach Ziemia. W to miejsce wróciliśmy jeszcze dwa razy, jednak ta wizyta była jedyną, podczas której pogoda była nam przychylna.

Po wizycie na Pico do Arieiro wróciliśmy do domu na śniadanie i podjęliśmy decyzję o tym, gdzie spędzimy pierwszy zachód. 𝐏𝐢𝐜𝐨 𝐑𝐮𝐢𝐯𝐨 (według nas bardziej adekwatną nazwą byłoby „Pico Rico” 😃) jest z kolei najwyższym szczytem Madery. Tutaj należy już zapomnieć o dojechaniu autem na szczyt (i bardzo dobrze!). Podejście nie jest szczególnie wymagające – czuć zmęczenie, pojawia się potrzeba robienia krótkich przerw w podchodzeniu pod górę, jednak świadomość nagrody za trudy daje ogrom motywacji.

W internecie przeważnie spotykam się z opisami szlaku prowadzącego z Pico do Arieiro na Pico Ruivo. Mam przez to wyrzuty sumienia i poczucie, że było mnie stać na więcej, jednak pamiętam też o tym, że nie byłam na tym wyjeździe sama, a czas był mocno ograniczony. Poza tym moje możliwości były chwilowo ograniczone – myślę, że ze względu na stan moich zatok musiałabym zabrać ze sobą kilkukrotnie więcej chusteczek higienicznych, aniżeli wody. 😉

Wschód na Pico do Arieiro był bajką, ale zachód na Pico Ruivo był czymś, co trudno wyrazić jest słowami. Ciepłe kolory uchwycone przez aparat w zasadzie nie potrzebują prawie żadnej obróbki. Światło przebijało się przez kolejne szczyty, a jego ostatnie złociste promienie padały na warstwę chmur. Tak musi wyglądać raj.

Porywający błękit i maraton-niespodzianka
 

Nieraz spotkałam się ze specyficznym spojrzeniem mieszkańców wyspy. Biorąc pod uwagę przyjemną temperaturę oscylującą w okolicach 16°C oraz lekki ubiór moich kompanów, faktycznie widok dziewczyny ubranej dokładnie tak samo, jak 48 godzin wcześniej w Warszawie mógł zadziwiać. Niedzielę powitaliśmy na najdalej wysuniętym na wschód półwyspie Madery – 𝐒𝐚̃𝐨 𝐋𝐨𝐮𝐫𝐞𝐧𝐜̧𝐨. Moje pierwsze skojarzenie z tym miejscem, oprócz niezwykłych widoków, to bardzo silny wiatr. Okazało się, że opatulenie się przeze mnie szalikiem i noszenie na głowie ciepłej czapki były bardzo dobrym pomysłem.

Tutaj, podobnie jak na Pico Ruivo, nie przeszliśmy 4 km trasy ze względu na napięty grafik (na tak krótkich wyjazdach ciężko się bez niego obejść). Mieliśmy jednak możliwość pochodzenia po tutejszym, dość zróżnicowanym pod względem wysokości terenie. Nad naszymi głowami co jakiś czas przelatywały samoloty przygotowujące się do lądowania.

Fale oceanu mocno rozbijały się o skały i wydawały się nie mieć końca. Kolor wody, nie tylko tutaj, ale i na całej Maderze mnie zachwycił. Nasycony błękit sprawiał, że czasem miałam wrażenie, że ktoś nałożył na Słońce jakiś filtr dodający intensywności wszystkiemu, co tu widzimy.

Kolejnym odwiedzonym przez nas punktem była stolica wyspy – 𝐅𝐮𝐧𝐜𝐡𝐚𝐥. Tutaj od razu skierowaliśmy się w stronę niepozornie wyglądającego z zewnątrz Muzeum CR7. W końcu to właśnie tutaj, na Maderze, urodził się Ronaldo. Przy słynnym pomniku spotkaliśmy Pana z Polski (nazwijmy go Zbyszkiem – niestety się nie przedstawił), za którym, jak się okazało, Sabina siedziała w samolocie w drodze z Londynu.

W tym momencie zrozumieliśmy także, dlaczego nie mogliśmy podjechać w to miejsce samochodem – trafiliśmy na dzień, w którym raz w roku odbywa się tu Madeira Marathon. Pan Zbyszek był wielce zdziwiony faktem, iż o maratonie nie wiedzieliśmy i nie z jego powodu tutaj jesteśmy. Tak czy inaczej, to zabawna historia – mimo że Pan Zbyszek twierdził, iż nie cierpi Ronaldo, poprosił o zrobienie mu zdjęcia przy jego pomniku. 

Zaopatrzyliśmy się w pamiątki i postanowiliśmy ruszać dalej. Tak też trafiliśmy do miejsca, które wyjątkowo zapadło mi w pamięć.

Magia maderskiej natury
 

Powoli kierując się w stronę Fanal, położonego w zaczarowanych wręcz warunkach, postanowiliśmy spontanicznie zjechać z trasy. Powodem był  𝐈𝐥𝐡𝐞𝐮𝐬 𝐝𝐚 𝐑𝐢𝐛𝐞𝐢𝐫𝐚 𝐝𝐚 𝐉𝐚𝐧𝐞𝐥𝐚. W tym miejscu poczułam się niczym na Islandii, mimo że mnie tam jeszcze nie było. Na przekór mżawce, wietrze i zatkanym zatokom uznałam, że z takiego miejsca chcę przywieźć wyjątkową pamiątkę. Sesja w kostiumie kąpielowym była dla mnie zupełną nowością, ale uznałam, że tutaj główną rolę odgrywa natura i jej siła, a nie ja. Chciałam jak najbardziej wniknąć w ten klimat i warunki. Do ostatecznej decyzji przekonała mnie Alina – żółte spodnie były tu zbyt mocnym akcentem i powoli zaczynały dominować, a przecież nie o to nam chodziło.

Deszcz, kamienista plaża, silne fale uderzające o brzeg i z hukiem rozbijające się o skały, a dodatkowo mocno zachmurzone niebo stworzyły niepowtarzalną atmosferę. Myślę, że właśnie te warunki zdecydowały o tym, że Ilheus da Ribeira da Janela uważam za jedno z najbardziej spektakularnych miejsc, jakie do tej pory odwiedziłam.

𝐅𝐚𝐧𝐚𝐥, czyli miejsce, w którym planowaliśmy spędzić niedzielny zachód słońca, również przywitało nas niecodziennymi warunkami. Zanim jednak wszyscy odważyliśmy się wyjść z auta, wysłaliśmy na zwiady Sabinę (albo sama podjęła taką decyzję, już nie pamiętam), która miała na stopach buty adekwatne do tutejszej pogody. Siedząc we trójkę w aucie, dopadł nas taki śmiech, ale to TAKI śmiech, że ciężko było nam się uspokoić. Może to przez niedotlenienie, ciśnienie, zmęczenie – pojęcia nie mam, ale śmiechom nie było końca, a najzabawniejsze było to, że nie do końca wiedzieliśmy co ten śmiech wywołało.

Ciągle siąpił deszcz, podłoże było tak nasączone wodą, która bardzo szybko wsiąkała w buty. Mnie spotkało to jednak trochę później niż np. Alinę – w końcu okazało się, że wysokie platformy moich butów pełnią nie tylko funkcję dekoracyjną. Wilgotność powietrza, w przeciwieństwie do panującej tu temperatury była bardzo wysoka. Jadąc tu wierzyliśmy, że zobaczymy cudownie zachodzące Słońce, niczym na Pico Ruivo. Prehistoryczny, wpisany na listę UNESCO i zarazem największy na świecie (15 000 ha) Las Wawrzynowy 𝐋𝐚𝐮𝐫𝐢𝐬𝐬𝐢𝐥𝐯𝐚 przygotował dla nas jednak coś, na co początkowo chyba nikt z nas nie miał ochoty. Zmieniło się to o 180° w momencie, w którym wyjęliśmy aparaty. Swoją drogą, rośliny, jakie tu widzicie to gatunek Ocotea foetens. Nie żebym się jakoś wybitnie na tym znała, jednak ciekawostką jest, że gatunek ten o wiele częściej można napotkać w Brazylii lub w Peru. Ich widok i wszechobecna mgła potęgowały we mnie poczucie, jak gdybym nagle znalazła się na planie serialu „Dark”.

Jak umyć auto w 5 sekund?

Poniedziałek był dniem, w którym Sabina musiała już niestety wracać do Londynu. Przed jej wejściem na pokład samolotu udaliśmy się w jeszcze jedno bajeczne miejsce. Było nim 𝐂𝐚𝐬𝐜𝐚𝐭𝐚 𝐝𝐨𝐬 𝐀𝐧𝐣𝐨𝐬, czyli Wodospad Aniołów w Ponta do Sol. Najprościej można go opisać jako naturalną myjnię samochodową otwartą 24/7. Silny strumień wody uderza o asfaltową drogę o bardzo kiepskiej jakości nawierzchni i ostatecznie spływa do morza.

Do tamtej chwili nie miałam jeszcze okazji kąpać się pod wodospadem. Z tego powodu nie jestem w stanie stwierdzić, czy to, że ustanie centralnie pod nim przez dłuższą chwilę było dla mnie praktycznie niemożliwe. Moc, z jaką woda spadała na ziemię, można poczuć, a właściwie usłyszeć, przejeżdżając pod strumieniem. Huk jest nieprawdopodobny! Trwa on jednak krótko, ponieważ sam przejazd pod Wodospadem Aniołów zajmuje mniej niż wyżej wspomnianych już 5 sekund.

Swoją drogą, warto pamiętać o szczelnym zakręceniu szyb – zostawienie w szczelinie kostiumu kąpielowego, który docelowo ma się wysuszyć na wietrze, w żadnym stopniu nie jest dobrym pomysłem (chyba że lubicie siedzieć na przemoczonym siedzeniu).

Pogoda na Maderze jest bardzo zmienna i to, że „na dole” świeci Słońce, nie musi oznaczać, że „na górze” będzie tak samo. Tego dnia późnym popołudniem udaliśmy się ponownie na Pico do Arieiro, tym razem w pogoni za zachodzącym słońcem. Niestety, spotkało nas małe „rozczarowanko”, czyli deszcz, mgła i chmury. Alina i Kamil dzielnie walczyli o zacne kadry, ja poddałam się trochę wcześniej – mój Canon nie chciał współpracować i chyba poczuł się urażony, że chcę z niego korzystać w takich warunkach. Obiektyw wycierałam tak często, że ostatecznie nie miałam już żadnego suchego skrawka materiału, którym mogłabym go jeszcze ratować.

Ach, a jeśli już o obiektywie mowa… Cóż. Przydarzyła mi się bardzo nieprzyjemna sytuacja, w której to nie mój obiektyw wylądował na asfalcie. Powód? Nieuwaga przy wychodzeniu z auta, a dokładnie przy pociągnięciu kurtki, którą chciałam założyć i na której tenże obiektyw równocześnie leżał. Szkody STOSUNKOWO nie były duże i kosztowne, jednak tak się kończą znajomości, a przynajmniej sprawiają, że ludzie rozmawiają już ze sobą jakby mniej. Wniosek jest jeden: warto uważać i dbać zarówno o sprzęt, jak i o znajomych.

Czarodziejskie pestki dyni

Ostatnie dwa dni wyjazdu wykorzystaliśmy na 120%. Szczerze mówiąc, dopiero wtedy miałam jakikolwiek większy kontakt z mader(yj)czykami, niż przy kasie w markecie. 𝐁𝐚𝐥𝐜𝐨̃𝐞𝐬 𝐝𝐞 𝐑𝐢𝐛𝐞𝐢𝐫𝐨 𝐅𝐫𝐢𝐨 to dość popularny wśród turystów punkt widokowy. Trasa do niego prowadzi wzdłuż bardzo charakterystycznych dla Madery lewad. Jest prosta, łatwa i przyjemna. Nam udało się dotrzeć tam przed tłumem turystów, jaki przybył na miejsce około godziny później.

Można byłoby się spodziewać, że jako trójka fotografów skorzystamy z możliwości robienia zdjęć bez dodatkowych osób w tle, jednak natura jak zwykle postanowiła nas zaskoczyć. Nie byliśmy tam przecież całkiem sami – ciekawskie zięby maderskie podlatywały coraz bliżeji bliżej nas, przekręcając przy tym łebki we wszystkie możliwe kierunki. Widać, że są one przyzwyczajone do turystów, a także do ich dokarmiania, co, przyznaję, zupełnie nie jest dobrym zwyczajem.

Przeglądając materiały znalazłam nagranie, na którym KTOŚ Z NAS 😃 mówi, że jego marzeniem byłoby zrobić zdjęcie z ptakiem siedzącym na dłoni. Po chwili namysłu przypomniałam sobie, że owszem, mam coś, co mogłoby przekonać ptaki do dalszych negocjacji. Przywieziona przeze mnie z Polski mała paczuszka pestek dyni okazała się strzałem w 10.

Podczas robienia zdjęć dostrzegłam, że te śliczne stworzonka są o wiele bardziej przebiegłe niż sądziłam. Od razu przypomniałam sobie sprytne makaki z Gibraltaru. Szczegół tkwił jednak w możliwościach unoszenia ciężarów – makaki pozując do zdjęć, jak gdyby nigdy nic, otwierały sobie plecak i sięgały po portfel. Z maderskimi ziębami było na szczęście trochę mniej zamieszania, jednak ich niewielkie rozmiary pozwalały im na wślizgnięcie się pod leżącą na kamieniach kurtkę i podjadanie pestek bez konieczności pozowania do zdjęć.

W momencie, w którym przybyło turystów zauważyłam, że robią dokładnie to samo co my chwilę przed ich przyjściem. Szczytem było jednak wysypanie całej torby nasion na ziemię i nie żebym narzekała na Polaków za granicą, jednak faktem jest, że dokonała tego właśnie Pani z Polski. Żeby jednak nie kończyć takim akcentem dodam, że przy okazji poznaliśmy także dwójkę fotografów krajobrazowych z Austrii: Michaela oraz Robina. Swoją drogą poniższe zdjęcie z drona wykonał właśnie Michael.

Curtado na podsumowanie

Żegnając się z małym miasteczkiem Ribeiro Frio i tym samym powoli z Maderą, wstąpiliśmy jeszcze do małej knajpy, która znajduje się tuż przed wejściem na szlak prowadzący do Balcões. Kobieta, która prawdopodobnie była właścicielką lokalu, uraczyła nas czymś, co przedstawiła jako „curtado”. Wyjaśniła, że jest to lokalny trunek powstały z wymieszania wina Madera z kawą z ekspresu. Z racji tego, że kawy nie pijam, bo nie lubię, początkowo nie byłam przekonana, jednak po usłyszeniu „lokalny”, bardzo szybko zmieniłam zdanie. To. Było. PRZEPYSZNE. Bardzo słodkie, totalnie nie czułam posmaku kawy, szczerze mówiąc, nie poczułam też żadnych specjalnych efektów, typu wzrost energii, nawet po dwóch szklaneczkach. 😅 Tak czy inaczej – cieszę się, że miałam okazję skosztować.

Nie chcę szerzyć niesprawdzonych informacji, szczególnie że w internecie znalazłam informację jedynie o kawie „cortado” popularnej na Wyspach Kanaryjskich. Niestety, kiedy wróciłam do lady, stał już za nią chłopak nieznający języka angielskiego. Nie miałam więc szansy poprosić o zapisanie nazwy, żeby na pewno jej nie przekręcić.

𝐏𝐨𝐝𝐬𝐮𝐦𝐨𝐰𝐮𝐣𝐚̨𝐜 𝐜𝐚ł𝐲 𝐰𝐲𝐣𝐚𝐳𝐝:
1. Chmury, mgły i ocean – jeśli jako dzieci lubiliście baśnie, tutaj z pewnością poczujecie się jak bohaterowie jednej z nich.
2. Madera to istny raj dla fotografów, na każdym kroku czekają na Was miejsca o wyjątkowym klimacie.
3. Jadąc tu miejcie pewność, że odpoczniecie, niekoniecznie leżąc na plaży, jednak chłonąc w pełni krystalicznie czyste powietrze oraz bogactwo tutejszej natury.
4. Bądźcie przygotowani na kaprysy pogody i starajcie się dostrzegać zalety w każdych napotkanych warunkach.
5. A pressa é inimiga da perfeição – pośpiech jest wrogiem doskonałości. Rozplanujcie czas tak, żebyście na spokojnie zdążyli zobaczyć to, co sobie wcześniej założyliście. Na Maderze czas płynie wolniej, niż w naszym pędzącym świecie. Celebrujcie każdą chwilę.

Jest jeszcze wiele miejsc, które chciałabym tam zobaczyć. Madera słynie z kwiatów, jednak dla fotografa zapłacenie 13 € za wejście do ogrodu botanicznego może teoretycznie nie być tego warte. Zważając na to, że wszystkie odwiedzone przez nas miejsca dostępne były za darmo, żałuję, że nie udało mi się odwiedzić 𝐉𝐚𝐫𝐝𝐢𝐦 𝐁𝐨𝐭𝐚̂𝐧𝐢𝐜𝐨 𝐝𝐚 𝐌𝐚𝐝𝐞𝐢𝐫𝐚. Jest to jednak jeden z licznych powodów, które motywują mnie do powrotu na tę rajską wyspę.