Czasem myślę, że gdyby Islandia nie była opisywana jako „wyspa ognia i lodu”, to taką wyspą byłabym ja. Gejzery, masa wulkanów, gorące źródła termalne. Lodu byłoby chyba jednak mniej niż tam. W sieci trafiłam na zdanie „[…] można ją [Islandię] pokochać, ale nie każdemu musi się [ona] podobać”. Nie miałam jeszcze szansy tam być, mimo to w mojej głowie od razu zapaliła się czerwona lampa: jak to ISLANDIA niekażdemu musi się podobać? Przecież jest to niesamowite miejsce, które każdego roku jest coraz bardziej zadeptywane przez coraz większą liczbę turystów (dlatego uznałam, że aż tak mocno z odwiedzeniem jej mi się nie spieszy). Tutaj warto przypomnieć, że przed chwilą odważyłam się porównać malutką siebie do tej majestatycznej wyspy. Ta metafora ma jednak sens.

Przez wiele lat w dzieciństwie starałam się nie mieć wrogów i żeby wszyscy mnie lubili. Dopiero potem, kiedy stałam się w końcu ODROBINĘ pewniejsza siebie, dotarło do mnie, że do pomidorowej dalej mi niż do Australii i jednak nie każdy musi mnie lubić i ja też nie muszę lubić każdego. Logiczne. Dlatego też już rozumiem, że Islandia może niektórym ludziom nie przypaść do gustu. Tym bardziej, że zdaje mi się, że największą siłę na Islandii ma natura. W ludziach czasem też.
Wiatr o silnych porywach, wciąż czynne wulkany. Niektórzy wolą spokojne wakacje all inclusive w Tunezji i nie ma tu o czym więcej dyskutować.

Swoją wyspę i te wszystkie intensywne emocje da się oswoić. Wymaga to wytrwałości i samozaparcia, ale jest to wykonalne,
co mam nadzieję, że dobrze przekazałam w poniższym tekście.


Introwertyzm i nieśmiałość


Gdybym miała wybór, nie wiem czy chciałabym żyć na takiej dziwacznej wyspie. Wyboru jednak nie miałam – w końcu to ja sama nią jestem. Skrywane przez wiele lat opinie, bierność, obojętność, dopasowanie do tłumu sprawiły, że zaczęłam żyć nieswoim życiem. Praktycznie całkowity zanik pewności siebie zwalczam dopiero od niedawna. Kiedyś w trakcie rozmowy z terapeutką spytałam ją czy uważa mnie za introwertyczkę. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech: Nie, Pani Olu. Moim zdaniem daleko Pani do introwertyczki. – odpowiedziała. Spojrzałam na nią z lekkim „WTF” na twarzy, w mojej głowie zadziało się mnóstwo procesów na raz, po czym ostatecznie stwierdziłam: Kurczę, może tak być.

Obecnie uwielbiam ludzi, całe życie mi ich bardzo brakowało, wielokrotnie też traciłam w nich wiarę. Miałam niewielu znajomych i żadnej przyjaciółki na dłużej. Nie rozumiałam, że moje wycofanie w dyskusjach i (teoretycznie) spokojna natura mogą być odebrane jako gburowatość i wywyższanie się nad kimkolwiek, a podobno były. Nie mieściło mi się to w głowie.

Po czasie, kiedy sama otrzepałam się częściowo z okruchów niepewności, zaczęli do mnie lgnąć ludzie nieśmiali, często byli to też introwertycy. Nie cieszyło mnie to. Zdecydowanie nie chciałam wracać do tego świata, jednak tych ludzi było coraz więcej. Coraz częściej miałam poczucie, że w dziwny sposób wysysają ze mnie życiową energię, mimo że nie było to zupełnie ich celem. Oczywiście, podczas moich nawrotów depresji i w cięższych chwilach (których było stanowczo za wiele jak na mój wiek), czy toksycznych związkach, ja też wyciągałam z ludzi dobrą energię narzekając im jak jest mi tragicznie. Brzmi to źle, ale to samo życie. Z wieloma nieśmiałymi osobami kontakt urwał się w naturalny sposób. Nie szło. Nie kliknęło. Starałam się być miła, ale wewnątrz coś się we mnie gotowało. Miałam ochotę potrząsnąć tym konkretnym człowiekiem i powiedzieć: „CHOPIE”, OGARNIJ ŻE SIĘ, ŻYCIE CI PRZECIEKA MIĘDZY PALCAMI!

Na szczęście momentalnie dotarło do mnie, że to tak nie działa, że tak NIE WOLNO mówić. Ci ludzie tacy są. Mają swój świat i nie chcą w nim moich kredek. Jest im dobrze. Mój świat jest przepełniony dziesiątkami emocji, a każdą z nich zazwyczaj potrafię nazwać po imieniu. To podobno ważna umiejętność. Swoją drogą, wiele lat upłynęło mi na niczym. Nigdy nie byłam na żadnej kolonii, obozie, w żadnym stowarzyszeniu, czy wolontariacie. W tamtych latach zupełnie mnie to nie interesowało. Czy żałuję? Jasne, ale nie płaczę nad tym, bo to czego nie zrobiłam wtedy robię w mniejszym lub większym stopniu teraz i jest git!


Egoizm (ten zdrowy)

W życiu nawiązujemy czasem kontakty z ludźmi, którzy nam szkodzą. Zakładam (może i bezpodstawnie), że każdemu z Was przydarzyło się to chociaż raz. Te osoby dzielą się na tych, którzy robią to celowo oraz na tych, którzy wydają się być tego zupełnie nieświadomi. Mi też oczywiście zdarzyło się być zarówno taką nieświadomą osobą i wstyd przyznać, że tą świadomą także.

Przez długi czas, np. w trakcie 4-letniej nauki w technikum fotograficznym, jak i wcześniej, sama zadawałam się z takimi „szkodnikami”. Patrzenie na to nawet z perspektywy czasu nadal jest dla mnie dość ciężkie, bo tu znów wchodzi wątek straconego czasu, który mogłam wykorzystać lepiej. Oczywiście, do takiej relacji potrzeba min. 2 osób i to ABSOLUTNIE nie jest tak, że winę ponosi tylko jedna strona. W ogóle co to jest, że ludzie mówią do siebie „ja nie zawiniłam/em, to WYŁĄCZNIE Twoja wina!”. To ważne, żeby być świadomym w tej kwestii.

W moim przypadku w wielu sytuacjach powtarzało się to z koleżankami, dlatego też do każdej dziewczyny później podchodziłam z dystansem, wręcz budowałam wokół siebie gruby mur i wielu tematów zwyczajnie nie umiałam z nią poruszać. Ok, więc jeśli już nawiązywałam takie toksyczne znajomości, o których napisałam wyżej (czy to z mężczyznami, czy to z kobietami), to nie umiałam/nie wiedziałam jak się z nich uwolnić. Czekałam aż nasze drogi rozejdą się w naturalny sposób, co czasem trwało zbyt długo. Wychowując się w mieście z niespełna 4 tyś. mieszkańców jest to po prostu przypał, najprościej rzecz ujmując, zrywać z kontakt z kimś, z kim będziemy chodzić do tej samej szkoły, czy klasy jeszcze przez rok lub dwa. To był dla mnie problem, serio.

Pod koniec grudnia 2018 odważyłam się ponownie zresetować część mojego systemu o nazwie „znajomi”, przeanalizować kto ma na mnie zły wpływ, a na kogo ja wpływam źle i które relacje do niczego nie dążą. Poskutkowało to tym, że w ostatnim semestrze studiów rozmawiało ze mną bardzo mało osób, bo spora część zupełnie nie rozumiała jak mogłam chcieć zakończyć kontakt z kimś, kto (zdecydowanie ZA) bardzo o mnie dba.

W lutym wydarzyło się to ponownie podczas redukcji liczby kont, które obserwowałam na Instagramie. Może się to wydawać śmieszne, ale w tamtym czasie za bardzo żyłam w wirtualnym świecie. Nagle zaczęłam się czuć w jakiś sposób z niego wykluczona, a potem się wypowiedziałam co o tych dziwnych relacjach i kółkach wzajemnej adoracji myślę i odeszło z mojego konta wtedy ponad 100 obserwujących mnie osób, które myślały inaczej (i dobrze zrobiły, bo właśnie o to mi chodziło – uświadomić, że mimo że ktoś może robić dobre rzeczy to my możemy odbierać je zupełnie odmiennie). Brzmi to serio zabawnie, przyznaję, to takie typowe problemy XXI wieku. 😉 Tylko faktycznie, Instagram jest miejscem, w którym teoretycznie powinno się wzajemnie inspirować, a mnie posty niektórych ludzi po prostu dołowały i dochodziłam do wniosku, że to co robię jest bez sensu, bo nie robię żadnych wielkich rzeczy, takich jak oni (a często sprawiali tylko takie wrażenie).

Istotne jest więc, żeby usuwać z życia ludzi, którzy sprawiają, że czujemy się źle. Dbać o siebie i swoje samopoczucie. To jest zdrowy egoizm.


Impulsywność


Na którejś z tegorocznych majowych sesji terapeutycznych dr Lidia stwierdziła: „według mnie ma Pani po prostu krótki lont”. Od razu wyobraziłam sobie siebie jako emotikonową bombę z przekrzywionym, krótkim (to ważne!) lontem na głowie. Nie. Bombą nie jestem, za okrągła. Ja to bardziej taki dynamit o sporej sile rażenia. Dobra, ale o co z tą długością lontu chodzi, spytacie. Dokładnie o to, o czym myślicie, odpowiem, bo lubię mądre rozmowy. Nie to, że mój lont tak łatwo zapalić. Potrzeba szczypty zbiegu złych okoliczności, łyżeczkę (nie)szczęścia, 2g umiejętności wyprowadzania ludzi z równowagi, 200ml złośliwości, albo zwyczajnie bardzo, BARDZO złego dnia.

Warto tu przypomnieć, że przez brak pewności siebie X lat temu dawałam ludziom wchodzić sobie na głowę. Potem, po jakimś czasie, pojawiał się kolejny nawrót stanów depresyjnych. Skoro więc już w końcu zyskałam byle jakie, ale jednak, pokłady pewności siebie, to nie wiedziałam jak powiedzieć komuś w twarz jak mocno mnie (tu wrażliwe oczy i uszy przepraszam za kolokwializm) wkurwia. Totalnie nie umiałam tego ogarnąć. Pamiętajmy, że nadal nie chciałam wchodzić z nikim w bezsensowne dyskusje i kłócenie się o to czyje racje są „mojsze”, a które „twojsze”. Są ludzie na których po prostu szkoda czasu, tak z jednej, jak i z drugiej strony, bo któraś z tych stron, lub obie, nie dąży/ą do rozwiązania konfliktu, a jedynie chcą zapomnieć o istnieniu danej osobniczki lub „osobniczka”. „Jak mówię, to mówię, a jak mówię, to wiem”. 😀

Dobra, do rzeczy: skoro ja nie mam wypracowanego schematu, to jak mam komuś powiedzieć, że mnie wkurwia to robię co? No pewnie, że idę w znane mi schematy. Takim schematem jest dla mnie np. relacja mojego dziadka i ciotki (jego córki). Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek normalnie rozmawiali. Ewentualnie w święta kiedy pada: „i żebyś się z tego domu w końcu wyniosła”. 😀 Jeśli do dialogu, a w sumie to do monologu, bo każdy gada sobie i w sumie olewa drugiego, już dochodzi to lecą same najgorsze wulgaryzmy. Same. Najgorsze. Z takich śmieszniejszych i łagodniejszych to był „szerszeń” i „osa”. Od razu widać, że geny te same (oboje żądlą jak się wkurzą).

Skoro oni się tak kłócą, a ja spędziłam sporą część swojego dzieciństwa z nimi to można by uznać, że to ich wina?
NO NIE BAŁDZO. Ja ten schemat mogę przełamać, bo to JA ten schemat częściowo powtarzam i m.in. na pracy nad tym skupiam się podczas terapii. I jeszcze jedna rzecz: oni są spokrewnieni. Znają się od pół wieku i czaję, że mogą mieć siebie dość żyjąc ze sobą na co dzień. Ludzie przy których robię głośne „BUM” z czasem przestali być tylko rodziną. „BUM” wyszło ze mną na ulice, a nawet poleciało ze mną na Sycylię i do Norwegii, ale o tym kiedy indziej. Tak czy inaczej, „BUM” zaczęło być znane coraz większemu gronu. Wam oczywiście też „BUM” przedstawię, szczególnie to BlaBlaCar-owe dokładnie sprzed miesiąca, ale napiszę o tym oddzielny tekst.

W trakcie pisania tego tekstu pojawiło się kilka szans na „BUM” i warto wspomnieć o tym, że tych sytuacji nie rozwiązałam pod wpływem emocji. Dałam sobie czas na ochłonięcie, przemyślenie tego, czy na pewno nie pożałuję niektórych słów. Jeszcze w lutym tego roku doszło do sytuacji podczas której byłam uczestniczką publicznej spiny w środowisku studenckim. Ważne, że było to w internecie, a ja jak już zaczęłam wtedy klikać w klawiaturę w trakcie konfliktowej sytuacji to powstrzymać mnie mogło jedynie wyrwanie mi telefonu/komputera z rąk. Na szczęście teraz, jak już komuś uda się ten mój krótki lont odpalić, to udaje mi się z niesamowitym refleksem ten ogień zgasić i spokojnie przemyśleć sytuację mój każdy następny ruch.


Podsumowanko


O impulsywności napisałam najwięcej, bo to właśnie ona, spośród 4 wymienionych powyżej cech, była moją największą zmorą i walczę z nią do dziś. Zresztą, takie wewnętrzne walki ze sobą toczyłam wielokrotnie. Potem usłyszałam: „Nie walcz, zaakceptuj”. Nasilenie niektórych cech sprawiło jednak, że musiałam, i bardzo chciałam, nad nimi pracować, doprowadzić je do akceptowalnego dla mnie stanu. Robię to nadal i bardzo cieszą mnie widoczne efekty, które czasem największe są na samym początku, a potem widzimy je coraz mniej, aż ostatecznie dochodzimy do wniosku, że coś poszło nie tak, coś robimy źle, bo przecież nic się nie zmienia.

Nie bez powodu mówi się, że terapia to długotrwały i bolesny proces. Jest to mój pierwszy wpis o takiej tematyce, dlatego też może się wydawać chaotyczny. Postanowiłam ją poruszyć dlatego, że zbyt długo milczałam i uważam, że warto mówić o tym głośno. Nie reagowałam kiedy ktoś mówił: „wyjdź na spacer to ci przejdzie”, „wymyślasz, przecież widzę, że nic ci nie jest”, „ogarnij się”, „myśl pozytywnie”, „miałem wczoraj depresję, ale dziś już nie mam”. Teraz przyszedł czas, w którym mam siłę na to odpowiedzieć, przyczynić się do uświadamiania ludzi w kwestii emocji, zdrowia psychicznego, itd., więc po prostu to robię.

Zdjęcia: W. Lewandowski, Norwegia, 2017 (misja TROLLTUNGA 😉 )