Moją najbardziej wspominaną podróż odbyłam w wieku 3 lat do Żywca. Nie pamiętam z niej nic, ale wierzę na słowo mamie, że nie chciałam zjeść obiadu w restauracji „bo nie” i biegała za mną z talerzem, bo zaczęłam uciekać. Potem Lublin. To była moja pierwsza świadoma podróż, z której najbardziej zapamiętałam to, że po przejechaniu niecałych 40km i wypiciu soku „Jupik” przypomniałam sobie, że mam chorobę lokomocyjną. Następnie Tatry, Bieszczady, Karpaty i moje pierwsze przekroczenie polskiej granicy – Czechy, z których zapamiętałam tylko stragany z pamiątkami. Toruń, Częstochowa, Kraków, Mielno, Jantar, Gdańsk, Sopot i znowu Mielno. Trzy lata przerwy i… mamy czerwiec 2015 – zupełnie niespodziewana wygrana wycieczka all inclusive na Kretę. Mimo, że niestety potwierdziły się wszystkie stereotypy „Janusza za granicą” i pomimo tego, że było tam tak turystycznie, że stwierdziłam nigdy więcej wycieczek organizowanych przez Biuro Turystyczne to wspominam to dobrze (na szczęście byłam jedną z tych osób, które nie leżały od rana do wieczora przy basenie). To właśnie wtedy pomyślałam o kontynuacji „zagranicznych wypraw”.

Uczyniłam więc rok 2016 „rokiem wprowadzającym” do świata podróży. Im więcej obieżyświatów poznawałam, tym bardziej byłam zafascynowana miejscami, w których jeszcze mnie nie było. Start był bardzo trudny, otaczała mnie gromada ludzi obawiająca się jechać dalej niż 100 kilometrów – tak „daleko” ich strefa komfortu niestety już nie sięgała, oczywiście zawsze było około 20. (nie)ważnych powodów przez które absolutnie nie mogli ze mną jechać, nawet na weekend. Jednak wśród tej gromady znalazła się jedna jedyna osoba, która zechciała wybrać się ze mną na 3 dni do Lublina (dzięki Karo!). Takim sposobem Lublin znów stał się punktem startowym na mojej nowej mapie podróży. A o tym co warto zobaczyć w Lublinie przeczytacie TUTAJ (niedługo dodam link).

Był to czas, w którym wszyscy maturzyści obgryzali paznokcie z nerwów i nie spali po nocach. Ja, również maturzystka, zechciałam odwiedzić Kraków, który nagle wydał mi się zupełnie innym miastem, niż go zapamiętałam. Zakochałam się. Była to miłość trochę nieodwzajemniona – powoli zaczęłam odczuwać skutki tego, że przyjechałam tu sama. Na szczęście kilka godzin po moim przyjeździe do Krakowa spotkałam się z Olą poznaną na portalu CouchSurfing (o tym cóż to jest przeczytacie w zakładce PODRÓŻNICZE ZAGADNIENIA, która także powstanie już niebawem). A TU dodam link do posta o cudnych krakowskich miejscach.

Parę dni po ostatniej maturze ustnej wyruszyłam na Sycylię z Emilem poznanym na grupie podróżniczej. Na żywo poznaliśmy się 3 godziny przed wylotem. Czasu na Sycylii było za mało, zdecydowanie, ale pełniła ona głównie funkcję „przesiadkową” – po trzech dniach byliśmy już w Rzymie. Następnie odwiedziliśmy Florencję, Weronę, Padwę, Wenecję, Mediolan i Bergamo. Przemieszczaliśmy się głównie autobusami dalekobieżnymi, ale również pociągiem, którym odbyliśmy niezapomnianą i niezwykle emocjonującą wyprawę z Padwy do Wenecji.

Koniec lipca. Właśnie wtedy poznałam Maćka (także na grupie podróżniczej). Poszukiwał on osoby towarzyszącej na dwutygodniową wyprawę po Norwegii. W międzyczasie wspomniał o planach objechania Italii dookoła w dwa tygodnie i zaproponował mi dołączenie do ekipy. Zdecydowałam się tydzień przed startem. Z wszystkimi poznałam się w dniu wyjazdu. Chłopaki odebrali auto z wypożyczalni, wszystko było dopięte na ostatni guzik… no dobra, oprócz spakowanych walizek. Serio podziwiam, że udało Wam się zrobić to w ostatniej chwili i niczego nie zapomnieć… oprócz przenośnego prysznica (pozdrawiam kolegę o imieniu na „M”!). Myślę, że to tę wyprawę mogę nazwać moją pierwszą prawdziwą podróżą. Czemu? O tym już niebawem!

Po powrocie spotkaliśmy się na ognisku, które potraktowałam jako jedną z lepszych moich „uroczystości” urodzinowych. Wtedy też poznałam Wiktora, dzięki któremu zdecydowałam się na studiowaniu na jego kierunku, na jego uczelni mieszczącej się 400km od mojego domu. Myślę, że nie będę tego żałowała.

Cieszę się, że ludzie zaczynają jeździć, poznawać nowe miejsca. Jestem i będę twardą przeciwniczką jeżdżenia w jak największą ilość miejsc, ale nie wnikanie w lokalną kulturę, atmosferę i społeczność. Kiedyś zachwycałam się słysząc w ilu to krajach  ktoś był, ale potem okazywało się, że wizyta w danym państwie skończyła się na dwóch głównych miastach i pobycie tam max tydzień. Mimo wszystko – lepsze to niż nic. Róbcie to co lubicie i jak Wam się podoba, a przy okazji zobaczcie, że można zrobić to zupełnie inaczej i równie (lub bardziej) przyjemnie!

Buonanotte!
Ola