JAK MI SIĘ NIC NIE CHCE. Czuję jakbym gdzieś tu już o tym pisała… 😛 Jak ja mam kogokolwiek
do czegokolwiek zmotywować, doradzić jak żyć, jak sama w życie nie ogarniam?! Co zrobić z życiem jak nie wiadomo co z nim zrobić? Niektórzy twierdzą, że głupi uśmiech i mówienie, że wszystko jest super
to najlepsze wyjście. Wydawałoby się, że o wiele lepszą opcją jest moment, w którym wiesz co chcesz robić, ale nie wiesz jak. Dla mnie proste to wcale nie jest. Nadal NIE WIEM jak wcielić w życie to, co chcę żeby wcielone zostało i NIE WIEM jak się do tego zmotywować.

To,że chcę tańczyć nie oznacza, że szkoła tańca, w której chciałam się uczyć zechce u siebie takiego laika jak ja. To, że chcę, umiem i lubię pisać nie oznacza, że wiem, jak robić to na tyle skutecznie, żeby mieć
z tego pieniądze, ba, żebym chociaż wiedziała o czym pisać na blogu! Bo przecież niee, ja to nigdy pisać nie umiałam, wcale się w tym nie odnajduję! A to, że chcę pisać dla największego magazynu podróżniczego
na świecie to, to… to ja już nie wspominam. Owszem, mogłabym uczyć się tańczyć na podstawie jakichś tutoriali (nawet nie wiem czy takie istnieją, nie pofatygowałam się, żeby sprawdzić) i mogłabym pisać
o niczym, albo przynajmniej o 10 najlepszych miejscach wartych odwiedzenia w Portugalii. Mogłabym NAWET napisać do tegoż słynnego National Geographic, z zapytaniem o to, czy znajdzie się miejsce dla zdesperowanej stażystki chcącej spróbować swoich sił w copywritingu, ale po co? Z jakiegoś powodu nie mam najmniejszej ochoty tego wszystkiego robić. Powód? U mnie daleko szukać nie trzeba – jeśli nie widzę w czymś głębszego sensu, po prostu tego nie robię. Proste? Proste. Sensowne? Średnio.

W głowie od zawsze kłębią mi się tony pomysłów, co jeden to i lepszy, oryginalniejszy, ambitniejszy, jednak rzadko kiedy jakikolwiek z nich udaje mi się wcielić w życie. Od razu WIEM, że na wiadomość nikt mi nie odpisze, ba, nawet jej nie przeczyta, że tańczyć i tak się nie nauczę, bo 40-letni kolega ze studiów mi powiedział, że ja już na to ZA STARA JESTEM (żarciki, Radek, Ty wiesz :P!). Mam ogromną skłonność
do poddawania się, a najśmieszniejsze jest to, że dotyczy to w 99,9% życia codziennego. 0,01% przypada podróżom. Kiedy jestem w trasie, ani myślę z czegoś rezygnować, chyba, że właśnie po raz pierwszy po 9. latach tuptam nad Morskie Oko.
– Szczerze mówiąc, Wojtek, to mi się nie chce.
– Szczerze mówiąc, mi też.
– Serio?! – oczy prawdopodobnie błyszczały mi niczym włosy modelek w reklamach
kosmetyków do włosów.
– No tak. Wracamy?
– No pewnie! – i zawróciłam.
Dziarskim krokiem przeszłam tak bez słowa może ze 100 metrów.
– Ale w sumie bez sensu to, parking zapłacony, pogoda nienajgorsza, trasa też banalna i co my ludziom powiemy? Że po 1,5h spaceru, po zrobieniu ponad 60% trasy zawróciliśmy bo… właściwie co?
– Takie są Twoje decyzje, Ola. Według mnie dobrze jednak byłoby dotrzeć nad Morskie, szczególnie,
że został tylko kawałek.

Więc zrobiłam w tył zwrot i ruszyłam nie zapominając oczywiście o przypomnieniu na głos tego jak bardzo mi się nie chce. Przejechałam w ciągu jednego dnia praktycznie całą Polskę – z Gdańska do Warszawy,
a stamtąd 8h umieranka w Polskim Busie i teraz mi się NIE CHCE przejść durnego szlaku, w dodatku ¾ asfaltem.


Czemu więc na co dzień zmagam się z tak ogromną apatią, brakiem motywacji, a wręcz niechęcią do wykonywania najbardziej banalnych czynności (czasem i kanapkę na śniadanie ciężko zrobić,
przyznam ze wstydem)?

Rodzina i najbliżsi znajomi zauważyli, że do żywych wróciłam dopiero wtedy, kiedy w moim życiu pojawiło się słowo „podróż”. Tata co prawda nadal uważa, że wygrana wycieczka all inclusive na Kretę (którą oddał mi i mojemu ówczesnemu chłopakowi) była prawdopodobnie przesyłką od samego diabła i najgorszym co mogło go spotkać (bo po niej mi się „w głowie przewróciło i nagle jeździć po świecie zachciało”), ale dla mnie był to chyba właśnie ten moment, w którym gdybym była bohaterką kreskówki zapaliłaby mi się nad głową żarówka. Serdeczne podziękowania dla Składów Opałowych Zagórski – bo chyba nie wspomniałam, że tata wygrał tę wycieczkę głównie dlatego oczywiście, że miał szczęście, ale i dlatego, że kupił 4 tony węgla? Historia mojego życia!

Mniejsza, wtedy właśnie coś kliknęło, ale nie wiedziałam jeszcze co. Rozstałam się z miłością życia, pocierpiałam jak nigdy przedtem, co według bliskich też rzekomo bardzo lubię (trochę tak, bo tylko jak mnie coś zaboli to się nauczę i w przyszłości postąpię rozsądniej), oczy miałam spuchnięte od łez (autentycznie!), pod nosem czerwoną plamę od ciągłego tarcia chusteczkami higienicznymi, żyć mi się odechciało i nieszczególnie miałam nadzieję na to, że cokolwiek ma szansę się zmienić. Nie był to dobry czas. Był to najgorszy czas w moim krótkim, nieciekawym życiu, ale potem odnowiłam kontakt z Karoliną, znajomą z przedszkola, z którą w lutym pojechałam na parę dni do Lublina. Tam poznałam Valentina
z Czity na Syberii, Anię z Łucka (Ukraina) i Marcusa z Georgii w USA. Potem pojechałam sama do Krakowa,
a potem do Włoch z Emilem poznanym w sieci. Niedługo po powrocie poznałam Maćka, dzięki któremu pojechałam po raz drugi do Włoch i poznałam jeszcze ciekawszych ludzi. Potem Paryż z Patrykiem
ze studiów i Norwegia z Bartkiem z Facebooka.

Nagle zaczęło mi się chcieć działać i czułam, że mogę zrobić dużo, jeśli tylko zechcę. Potem mi się już nie chciało, a potem na chwilę odmieniło i tak w kółko. Podróże mają dla mnie tylko jedną wadę – uzależniają, ciągle chce się więcej, intensywniej, ciężej. Rzucam się jak szalona na głębokie wody, raz się udaje, raz kończy częściową klęską. Takie uzależnienie jest wbrew pozorom smutne – kiedy nie jestem w podróży czuję się jak wysychająca roślinka, która dopiero co przebiła się przez grubą warstwę ziemi, ucieszyła się, że teraz to już z górki, fotosynteza, deszczyk, zapylenie przez pszczoły i oby do przodu, a tu się okazało,
że wyrosła na krowim pastwisku i zamiast sielankowej, zielonej trawki dookoła są same krowie placki
i akurat się przytrafiła susza stulecia.

Żyję od podróży do podróży, prawdziwie szczęśliwa jestem przede wszystkim wtedy, kiedy na ostatnią chwilę pakuję do plecaka jeszcze wilgotne, świeżo wyprane gacie i resztę ciuchów.  Tylko to pozwala mi
za każdym razem przypominać sobie jaką energię ukrywam pod codzienną powłoką nudy, spokoju
i rzekomej nijakości. Na co dzień wiem, że mogę, mam w głowie słowa Marcina z Jørpelandu,
który twierdził, że bije ode mnie niesamowita wewnętrzna siła, ale… po co, dla jakiej idei i niby jak zadziałać?

Czytam opowieści z podróży innych, oglądam nie swoje filmy i zdjęcia,marzę o tym, żeby siedzieć w starym kabriolecie i przy zachodzie Słońca gnać przed siebie niczym bohaterki amerykańskich filmów o młodzieńczej wolności. Od pewnego czasu przestało być wyłącznie przenośnią to, że w takich momentach łzy stają mi w oczach – mi te łzy autentycznie ciekną po policzkach. To już jest chyba wyższy level

tęsknoty, z którym nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. Tęsknić tak za człowiekiem – umiałam
i umiem nadal, nic wielkiego, ale, żeby za innym życiem tęsknić aż do takiego stopnia, żeby w przerwie między zajęciami na uczelni iść do łazienki, żeby wykrzywić twarz w takim stylu, jak robią to tylko małe dzieci i łkać z bezradności? No coś złego się dzieje w moim życiu, proste diagnozy, najlepszymi diagnozami.

Do licencjatu pozostał ponad rok. Wiem, że na żadnym innym kierunku i na żadnej innej uczelni nie będzie tak lajtowo i przyjemnie. Nie wiem w którą stronę iść, motam się, nie lubię nie wiedzieć, a tak się składa,
że przez większość życia niewiele wiedziałam i nadal dużo nie wiem. Wszyscy wszystko komplikują, utrudniają, ale co do życia to NIESTETY, ale nie da się zarzucić nikomu innemu jak tylko sobie, że mamy takie, jakie mamy. Ciężko się z tym pogodzić, w końcu dobrze jest czasem przerzucić na kogoś całą odpowiedzialność za trudne wybory i ich konsekwencje.

Przez ostatnie dwa lata nauczyłam się, żeby wyznaczać sobie cele (bo nie tylko o nich wspominam
i przebąkuję od czasu do czasu, nie, nie, już z tego wyrosłam na całe szczęście). Robi się to całkiem łatwo – do zdania „chcę to zrobić” wystarczy dodać np. „za rok”, odjąć „chcę” i zamienić bezokolicznik „zrobić”
na czasownik w czasie przyszłym w pierwszej osobie liczby pojedynczej. I tak właśnie stwierdzam, że za rok będę miała za sobą przejechanie koleją transsyberyjską Rosji, zwiedzenie Kuby, przepracowanie 3 miesięcy w Norwegii albo… żadne z powyższych. Bo ja sobie to określam, precyzuję, ale tak naprawdę nie wiem co wydarzy się w ciągu najbliższych 24h (oprócz tego, że o 11 mam wizytę u fryzjerki, a i ona może nagle ją odwołać i tyle z moich planów). Trolltunga była zabawna, to i Kilimanjaro w 2019 jest równie śmieszne. Chcę założyć firmę, ale może jednak nie do końca, skoro mam problem z przejechaniem 30km do filii, która jest moim punktem startowym do czegokolwiek w tej kwestii. Chcę pojechać na wolontariat
do Skandynawii i poopiekować się reniferami, wilkami i huskimi, ale jakimś cudem nadal nie zaoferowałam pomocy w warszawskim hospicjum, czy choćby schronisku dla psów.

Szczytne mam cele, ale ciągle znajduję jakieś „ale”. Najlepsze jest to, że mimo tych „ale” nadal się nie poddaję, siadam i piszę, jadę i cykam fotki (albo Wojtek mi je cyka). Bo co innego zostaje, jeśli odbiło się już od dna, ma się świadomość, że ZAWSZE może być gorzej, ma się chęci, ale nadal nie ma się sposobu? Trzeba albo czekać na cud albo próbować. Spróbuję więc i na dowód tego przejadę jutro tę przerażającą odległość 30km. Nie wiem, czy przekonam poszczególne instytucje do podarowania mi prawie 100 000 PLN. Nie wiem, czy utrzymam firmę przepisowe min. 2 lata. Nie wiem co będzie za rok, ale wiem, że na pewno w niczym się nie cofnę – ani w postanowieniach parcia do przodu w kwestii pokonywania słabości, poznawania nowych miejsc i ludzi, ani w rozwoju – to jeszcze na szczęście nie ten wiek. Może się uda, może dojdę do etapu do którego tak mocno chcę dotrzeć i żyć w sposób, w jaki żyje chyba niezbyt duża część społeczeństwa. Chcę spróbować zawalczyć. Napiszę. Popytam. Spróbuję. Zawalczę. Kluczem do dobrego życia jest jak na razie oduczenie się narzekania i nauczenie się próbowania nawet wtedy, kiedy efektu może nie być. Dam radę, bo nie raz już sobie radziłam i to nie z takimi rzeczami. Teraz czas na słowo motywacji: TY TEŻ DASZ RADĘ, ZAWALCZ, UDA SIĘ!!!111!1! 😛 A jak Tobie się uda to mi może też.
Albo na odwrót. Wszyscy jesteśmy Bobami Budowniczymi swojego losu – damy radę!

Kadry pochodzą z filmu „W drodze”, który bardzo CHCĘ obejrzeć i kiedyś w końcu to zrobię. Btw, czemu jest tak mało filmów
w drodze właśnie? Chyba w końcu z tego niedostatku zostanę REŻYSERZEM. O, to dopiero pomysł na życie!