„Zwariowałaś? Co Ty wyprawiasz? Przecież masz zerową kondycję i brak doświadczenia w chodzeniu
po górach!” – słabe argumenty, rodzino, ja tu spełniam marzenia! Wbrew pozorom ciężko było znaleźć odpowiedniego towarzysza podróży. Wojtek zaskoczył mnie swoją decyzją. Po długich rozmowach
i namysłach 20.08, tuż przed wyjazdem z Izerów kupił bilet na 28.09, a ja przerezerwowałam swój – miałam lecieć 21.08, ale Wojtek nie miał niestety w tym tygodniu czasu.
Tak czy inaczej nie wierzyłam, że wracam.

Po pierwszej wizycie w Norwegii wiedziałam, że muszę to zrobić, że to nie może się tak skończyć.
W tym roku musiałam zdobyć Trolltungę. Taki był mój główny cel na rok 2017. Śmieszny cel, prawda?
Nic wielkiego, ot skała wisząca nad jeziorkiem do której prowadzi 14-kilometrowy szlak. Mimo to brakowało mi wsparcia najbliższych. Nie wierzyli, pukali się w głowę, śmiali się, a ja pojechałam i jak gdyby nigdy nic zrobiłam swoje.

Odda, 29.08.2017r.

Noc z 29 na 30 sierpnia spędziliśmy w namiocie w ogródku Magnhild – kobiety, która poprzedniego dnia zabrała nas
z okolicy Jondal, gdzie dopłynęliśmy promem ok. 19 i nie mieliśmy pomysłu na nocleg. Wieczorem upiekła dla nas słodkie bułeczki, które zjedliśmy z norweskim serem i konfiturą z truskawek. PYSZNE „BYLI” :D!
Dodatkowo zjedliśmy łazanki kupione w Polsce („Tobie to smakuje? To Ty chyba nigdy nie jadłaś dobrych łazanków!”).
Przez szklane drzwi zauważyłam, że Magnhild idzie w naszym kierunku. Przyniosła koc, dwie puszki
Coca-Coli Zero i zapaliła tealight.
– Wstań, proszę. – położyła owczą skórę na ratanowej ławie, nakryła mnie kocem i spojrzała na Wojtka.
– A Ty to twardy jesteś, wytrzymasz bez kocyka! Jadę do sklepu, niedługo wrócę, gdybyście potrzebowali wody albo chcieli skorzystać z łazienki – śmiało, drzwi zostawiam otwarte.
– Zobacz, Wojtek, przejaśnia się, jutro będzie ładna pogoda!
– Oby tak było…

Magnhild kupiła nam dwa jabłka, dwa banany i mleczną czekoladę („Norwedzy zabierają je w góry, zjedzcie ją na Trolltundze!”). Wzięłam prysznic, umyłam włosy – luksus! Tylko, że zajęło mi to tyle czasu, że Wojtek uznał, że jest już zbyt zmęczony, jest za późno i dziś chyba odpuści sobie kąpiel – w takiej podróży dwa, trzy, a czasem cztery dni bez prysznica to normalna rzecz. Zresztą, wszystko jest spoko dopóki masz nawilżane chusteczki i nie ma upału. W związku z tym byłam niezmiernie szczęśliwa mając czyste włosy i…

Wchodząc na Trolltungę!

Około 10 rano na parking dojechaliśmy z tymi oto sympatycznymi chłopakami, którzy zabrali nas
„na stopa” z Oddy.

Zjedliśmy śniadanie, skorzystaliśmy z toalety, Wojtek ukrył wielką puszkę żołnierskiej grochówki z Polski
w sobie tylko dobrze znanym miejscu – była to jedyna rzecz, jakiej na 100% nie potrzebowaliśmy
na szczycie (mieliśmy ze sobą liofilizowaną żywność zakupioną w Decathlonie). Wyruszyliśmy o 10:50.
Przed nami pierwsze męczące 4 kilometry. To nowa droga powstała w ciągu ostatniego roku – kiedy Wojtek był tu na początku września 2016 była ona w budowie. Podobno trasa, którą przemierzał wtedy
z chłopakami była o wiele trudniejsza do przejścia niż ta nowa prowadząca na wyżej położony parking. Wydaje mi się,
że nadal można z niej korzystać, ale to tylko moje domysły.

Nie minęło pół godziny od startu, a my już zaliczyliśmy parę kilkuminutowych przerw na zdejmowanie kurtek i bluz (ja), uzupełnianie płynów i tlenu (ja) i „Przepuśćmy tych ludzi, bo źle się czuję jak mnie tak gonią” (też ja). Mija nas sporo ludzi idących w kierunku parkingu – nocowali na szczycie albo wyruszyli
ok. 6/7/8 rano, są i tacy szaleńcy (ŻE IM SIĘ CHCE! Prawda, Natalia :D?!). Zresztą łatwo odróżnić tych, którzy przyszli tu tylko po zdjęcie od tych, którzy przyszli po coś więcej. Jak? Głównie po wielkości plecaka wink.

Góra, dół, góra, dół, trochę kamieni, trochę błota, trochę przepięknych widoków, trochę też pada.
Też padłam, ale tylko raz po około 9 kilometrach i tylko na chwilę.


Trasa jest niezwykle dobrze oznaczona – niesamowicie czekałam na każdą kolejną tabliczkę z informacją, że do przejścia został już 1 kilometr mniej. I szliśmy. Szliśmy. Szliśmy. Że niby 1km do celu? To gdzie niby jest ta durna Trolltunga?! A, jest. Nareszcie. Nie upadłam na kolana z wrażenia, nie płakałam ze szczęścia, przeżyłam to o wiele mniej niż przewidywałam. Myślę, że to przez doświadczenia z Preikestolen i Kjeragu, które odwiedziłam podczas pierwszego tripu do Norwegii – tłum ludzi robiący zdjęcia każdego krzaczka. Azjaci z selfie stickami. Dziadkowie o laskach. Dzieci bez ekwipunku i ja targająca grubo ponad 10 kilogramów na plecach zupełnie nieprzyzwyczajonych do takiego ciężaru. Przez to zrozumiałam wtedy,
że Preikestolen i Kjerag to żadne osiągnięcia. Teraz zaczęłam podobnie (i błędnie) myśleć o Trolltundze.

Nie było żadnych dzieci, żadnych starców, właściwie z wymienionych powyżej byli tylko Azjaci (ale bez selfie sticków).
Mówiłam i odpowiadałam każdemu napotkanemu człowiekowi norweskie „Hei”. Idąc miałam w sobie radość i pozytywne nastawienie, ale po dotarciu do celu… no właśnie. Wojtek mnie wyprzedził (robił to bardzo rzadko, praktycznie podczas całej drogi na szczyt szedł w odległości około 5-10 metrów ode mnie, to było bardzo miłe, motywowało i właśnie tak, według mnie, powinno się chodzić po górach, jeśli jedzie się tam z kimś znajomym). W końcu zobaczyłam Trolltungę i Wojtka. Nie był sam, rozmawiał z dwójką młodych Polaków, którzy aktualnie mieli chwilę wolnego od pracy na budowie i przyjechali tu z Drogi Trolli. Usiadłam obok naszych plecaków i cieszyłam się, że to już koniec. Dołączyłam do chłopaków, poszłam
z Wojtkiem na ten słynny „Język Trolla” (na szczęście o tej porze nie było już kolejki do zdjęcia) i dopiero wtedy poczułam prawdziwe szczęście. Dotarłam. DOTARŁAM! Cieszyłam się, że nie przyjechałam tu
z Bartkiem. To przecież byłaby tragedia biorąc pod uwagę okoliczności w jakich się rozstawaliśmy.
Jestem tu, w dodatku nie sama. Poczułam, że to właściwe miejsce, właściwy czas i właściwa osoba.

 

„A mogłem kupić kwiatka i napisać życzenia na tablicy na Facebook’u…”
… powiedział Wojtek kiedy oczekiwaliśmy na zagotowanie się wody. Wchodzenie na górę znosił gorzej
niż zejście – odwrotnie niż ja. Ten trip był pewnego rodzaju prezentem na moje 21. urodziny – w końcu
o Trolltundze marzyłam już od 1,5 roku. Wojtek był tu już dwa razy i zarzeka się, że wcale NIE do trzech razy sztuka wink.

Noc spędziliśmy na szczycie podobnie jak około 20 innych osób. Widoki były cudne (co mieliście już okazję zobaczyć na samym początku wpisu)! Co jakiś czas przebudzałam się ze względu na temperaturę – około 0°C.

Wstaliśmy około 10 rano, idealnie. Przejaśniło się, więc jeszcze parę zdjęć na głównej atrakcji (w końcu przekonałam Wojtka, że będę uważała i że na 100% nie spadnę kiedy usiądę na krawędzi), a także na skale która jest położona ok. 5 metrów niżej i 20-30m dalej, a którą praktycznie wszyscy ignorują.

 


Zapinam pas biodrowy, pas piersiowy, zakładam za duże okulary przeciwsłoneczne i na koniec jak zwykle odwracam się kontrolnie, żeby sprawdzić czy wszystko zabraliśmy. Wszystko. Ruszamy.

Po przejściu około 1,5 kilometra przypomniałam sobie o standardowo zadawanym przeze mnie pytaniu, kiedy mam na plecach „biodrak” (straszna nazwa, prawda :D?!), a do troków na klapie przywiązane buty:
– Są oba buty?
– Ym… czekaj. Nie, jest jeden.
– Żartujesz, prawda?
– Nie no, jeden jest.
Zdjęłam plecak, zagotowałam się w środku i ruszyłam w drogę powrotną. Minęłam się z kilkorgiem ludzi, w końcu postanowiłam zaczepić dwójkę ok. 30-letnich mężczyzn za którymi szedł prawdopodobnie ojciec jednego z nich.
– Cześć, nie widzieliście może gdzieś po drodze buta?
– Cześć, nie, ja nie, a Ty?
– Też chyba nie. Chociaż… to był sandał? Bo chyba taki gdzieś widziałem, leżał w błocie.
– Nie, ja zgubiłam lekki, zakryty but.
– Jak to się w ogóle stało? – mężczyźni spojrzeli na moje stopy, chyba spodziewali się, że idę na boso.
– Przywiązałam go sznurówką do troków w plecaku, zawsze tak robię, zawiązałam mocno i na dwa razy jak zwykle, nie wiem jak to się stało…
– Jeśli go znajdę to zostawię u zarządcy parkingu w bazie.
Grzecznie podziękowałam nic już nie wspominając o tym, że dalej buta na pewno nie będzie, bo zgubiłam go konkretnie na tym odcinku.

Było tam tyle możliwości przejścia – jedna skała, obok druga, przejście górą. Którędy my tu szliśmy?! Traciłam cierpliwość, a przez głowę przelatywały mi bardzo brzydkie słowa. Nie chciałam wracać w takim stanie do Wojtka. Nie chodziło o ich cenę, bo 150zł to niewiele. Chodziło o to, że już do końca tripu musiałabym kisić się  w trekkingach, które nadal nie do końca wyschły. W sumie to tylko tydzień, dałabym radę.

Straciłam już zupełnie wiarę w to, że go znajdę. W sumie ktoś mógł go już wziąć, ale… po co komu jeden but? Że wyrzucił go do jeziora pod Trolltungą (bo nie jest to fiord)? Niby w jakim celu? Że kopnął gdzieś, gdzie nie mam szansy go zna… Jest! W ostatnim z możliwych miejsc. Zgubiłam go dokładnie w tym samym miejscu, w którym odwracałam się sprawdzając czy wszystko zabraliśmy. Ironia losu.

Wróciłam po około 40 minutach. Idąc do Wojtka zdążyłam się już uspokoić i wytłumaczyć sobie, że nie jestem małym dzieckiem i nie będę robiła afery o byle co. Zdrowy rozsądek i myślenie jak dorosły człowiek na szlaku są chyba najważniejsze.

 

 

Mimo wszystko szło mi się źle. Cały czas wymijała nas para ok. 40-letnich Polaków. Albo my ich, kiedy robili sobie przerwę. A potem znowu oni nas, kiedy my nabieraliśmy wodę ze strumyka. Nie lubię tak.
Lubię iść bez ludzi, bez innych turystów. Raz się poślizgnęłam, po czym kiedy wstałam zaczepiła nas para siedząca na kamieniu parę metrów niżej i obserwująca roześmianą mnie otrzepującą dłonie z zaschniętego błota. Byli to Polacy. Spytali o to czy spaliśmy na górze, jak było, czy był tam ktoś oprócz nas, ot, kontrolne pytania ludzi chcących zrobić to samo.

 

 

– To już ostatnie takie wzniesienie, dalej będzie już lepiej, Ola.
Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Robiłam przerwy o wiele częściej niż przy wchodzeniu.
Tym razem Wojtek często zostawiał mnie w tyle, o co nie miałam pretensji. Czasem to ja go wyprzedzałam, kiedy zatrzymywał się, żeby odbierać telefony odnośnie nowych zleceń. To nie jedyna zmiana, spotkaliśmy nawet dziecko! Była to ok. 9-letnia Afroamerykanka przypominająca bohaterkę główną filmu „Jutro będziemy szczęśliwi”. Szła trzymając za ręce oboje rodziców, cała trójka mówiła po francusku. Dziewczyna miała inny kolor skóry niż rodzice, może była adoptowana? Tak czy inaczej, przyjemnie było oglądać
tę trójkę. Wyglądali na bardzo szczęśliwych i cieszących się tym, że mogą być razem. Szłam cały czas w ich tempie. Z czasem i oni mnie wyprzedzili.

 

 

Kiedy byliśmy już bardzo, bardzo blisko górnego parkingu Wojtek znów szedł tuż obok. Ostatnie 4 kilometry szlaku prowadzące na dolny parking udało nam się przejechać z parą Azjatów z USA.
Zjeżdżając na dół mijaliśmy mnóstwo ludzi widzianych wcześniej na szlaku. W spojrzeniu większości tychże ludzi widziałam cichą nadzieję na złapanie „stopa”. Niestety, w aucie nie było już ani trochę wolnej przestrzeni. Kobieta okazała się wykładać grafikę w NY, więc było o czym pogadać. Para była na tyle uprzejma, że podwiozła nas nie na parking (gdzie i tak się zatrzymaliśmy po grochówkę ;P), nie do Tyssedal, a do samego centrum Oddy, gdzie mieliśmy zarezerwowany przez Airbnb nocleg.

Zorganizowaliśmy sobie norweski odpowiednik Festiwalu Hot-Dogów, jaki odbył się dzięki Maćkowi
i Wiktorowi podczas Portugal Tripu (aka Iberian Tripu, jak kto woli). Przeszliśmy się też na Røldalsvegen, uliczkę ze sklepami, głównie sportowymi i odzieżowymi. Był tam także sklep KOZMOS, w którym kupiłam, uwaga, uwaga… komplet trzech uroczych, szarych ścierek za jedyne 79,99 koron :D. Mam teraz kawałek Norwegii w domu (a nawet 3 kawałki i to całkiem elegancko wyglądające, aż chce się wycierać talerze… :D).

Podsumowując:
O Kilimanjaro zwykło się mówić, że jest górą dla wszystkich. Skoro tak to Trolltunga także. Jeśli jesteście wystarczająco uparci i wystarczająco zdecydowani to ją zdobędziecie. Nie będzie już wymówek typu
„A nieeee, ja pieniędzy/kondycji/siły/czasu/motywacji/chęci nie mam”. Przestaniecie mówić „zazdroszczę”,
a zaczniecie cieszyć się, że Wy też możecie, że umiecie, że macie siłę. To że nie uprawiacie sportu, pożeracie tony niezdrowego żarcia i męczycie się po wejściu po schodach na czwarte piętro nie jest przeszkodą (zresztą, jeśli budową ciała przypominacie kulkę to nawet lepiej – w razie potrzeby ktoś Was może poturla, wzniesień Ci tam dostatek :D). Przeszkodą jest to co siedzi u Was w głowie i wiem, że jesteście takimi zdaniami atakowani z każdej strony, ale tak serio jest. Jeśli uwierzycie w to co mówią ludzie to przegracie. Idźcie pod prąd. Róbcie czasem światu na złość (byle nie za często). RÓBCIE SWOJE!

 

 

Wczoraj byłam na spotkaniu autorskim Mateusza Waligóry – sam nazywa siebie zawodowym podróżnikiem, jest także dziennikarzem National Geographic i ojcem dwójki chłopców (jeden z nich wszedł nawet ostatnio sam na Śnieżkę, bo Agnieszka i Mateusz wmówili mu, że na górze rozdają słodycze 😀 a drugiego, 1,5-rocznego rodzice wnieśli na rękach :3 ). To bardzo interesujący i ciekawy człowiek, tak samo jak jego najnowsza książka „TREK”. Jest bardzo dobra. Czemu nie ma tam podpisów pod zdjęciami? Bo Mateusz wysyłał materiały do druku przez telefon z Peru wink. W książce znajdziecie mega dużo przydatnych informacji, porad i wskazówek. Ja np. dowiedziałam się z niej, że słusznie robiłam śpiąc pod namiotem w mokrych, świeżo wypranych w strumyku skarpetkach – kiedy jest wilgotno
i codziennie leje deszcz, a Wy jesteście na szlaku z dala od ciepłego grzejniczka taka opcja jest dobrym rozwiązaniem mimo, że niezbyt przyjemnie zasypia się w mokrych „skarach” na stopach wink. To właśnie
z tej książki zapożyczyłam okropne słowo „biodrak” (w końcu przecież cały ciężar spoczywa na Waszych biodrach, oczywiście jeśli wszystko dobrze wyregulujecie).

Tyle o książce, teraz o spotkaniu. Po opowieściach Mateusza przywiezionych m.in. z Patagonii, Tanzanii (Kilimanjaro), Nepalu i Norwegii (Hardangervidda) przyszedł czas na pytania. Miałam je, a i owszem,
aż dwa, a nawet trzy, ale na szczęście jedno (o to skąd pomysł na podróżowanie – m.in. z książek czytanych
w liceum) zadał ktoś tuż przede mną!
– Byłeś na Svalbardzie? – zdziwieni ludzie odwrócili głowy w moją stronę.
– Nie, ale, może zaskoczę, bo planuję wybrać się tam w kwietniu. Na szczęście Hardangervidda nie zniechęciła mnie do polarnych warunków. Ktoś jeszcze jakieś pytania, bo jeśli nie to…
– A Kilimanjaro? Sam organizujesz wyprawy, o których wspomniałeś? – parę szeptów, parę komentarzy, parę śmiechów.
– Współpracuję z kilkoma polskimi firmami, ale planuję zacząć działać samodzielnie, byłem tam już 6,
czy 7 razy. Ale z góry mówię, że w 2018 nie mam w planach Kilimanjaro!

O właśnie. I to jest ten mój następny, magiczny cel – Kili. Śmiesznie, prawda? Tym razem mam zamiar naprawdę dobrze się do tego przygotować – zarówno kondycyjnie, jak i finansowo, tam bez tego zdecydowanie nie da rady (chociaż kto wie… :D). Wojtek nie wierzy. To znaczy trochę wątpi, że uda mi się to osiągnąć w ciągu dwóch najbliższych lat. W Trolltungę też wątpił chociaż twierdził inaczej – przecież chłopaki nie chcieli zabrać mnie ze sobą rok temu do Norwegii, mówili, że nie dam rady, że nie jestem przygotowana (tak jakby oni byli wybitnymi łazikami górskimi 😛 Ale honor zwrócony, i tak chodziliście po górach o wiele częściej niż ja). Uwierzyłam w to. Może i dobrze się stało. Rok czekania na swój moment to mimo wszystko niedługo, a przynajmniej chłopcy mieli męski, fajny wyjazd, a ja swój, może jeszcze fajniejszy :P. Miło było usłyszeć z ust Wojtka, że cieszy się, że tu jest, bo ten wyjazd przypomniał mu jak to naprawdę powinno działać i wyglądać. Ten wyjazd plasuje się w moim rankingu na równi z ubiegłorocznym Italia Trip, żeby nie powiedzieć, że pod pewnymi względami z nim wygrywa. Niesamowicie czekam na to co przyniesie przyszłość. Jak na razie rzuca mi znowu coraz więcej kłód pod nogi, ale walczę i staram się mimo wszystko nie stać w miejscu. Jak na razie nie stać mnie nawet na spędzenie weekendu w polskich górach, ale szybko to naprawię. Nie żałuję żadnej wydanej złotówki. To był uczciwy „deal”, świecie. Tymczasem pozostaje mi lokalne eksplorowanie, co też może być całkiem ciekawe. A skoro już przy pieniądzach jesteśmy to chyba czas na długo wyczekiwany…

Trolltungowy poradnik

Szlak:

1. Przewidziany jest na 10h drogi i dokładnie tyle zajęło nam łącznie dotarcie na szczyt i powrót następnego dnia z 20 kilogramami na plecach.
2. Nie ma łańcuchów, przepaści (no kilka jest, ale do krawędzi daleko) i ekstremalnie ciężkich punktów, według mnie pod tym względem o wiele trudniejszy jest szlak na Kjerag. Tu największą trudność stanowi długość szlaku (14 km łącznie w obie strony). Na ok. 10/11 kilometrze jest co prawda punkt
z liną, ale powinniście czuć się tam bezpiecznie.
3. Zabierzcie ze sobą:
– kurtkę/płaszcz przeciwdeszczowy (lub jedno i drugie, jak przeważnie sama robię – zawsze lepiej mieć przemoczony foliowy, obciachowy płaszczyk za 7 PLN niż kurtkę 😉 ),
– spodnie krótkie + długie
(albo takie z odpinanymi/podwijanymi nogawkami, ja mam takie z Decathlonu),
– bluzę/polar, czapkę, rękawiczki, szalik
(na wszelki wypadek – nie zajmuje przecież dużo miejsca),
– trekkingi
(warto w nie zainwestować, woda w bucie to jedna z najmniej przyjemnych rzeczy na świecie),
– lekkie buty
(nie jedziecie na Syberię, chociaż tam też swoją drogą latem panują upały, polecam takie
z jak największą wentylacją, sama kupiłam swoje standardowo z Decathlonie),
– porządny plecak
(specjalistką nie jestem, ale wiem jak byłam wściekła na siebie na pierwszym tripie
do Norwegii za to, że nie dopytałam który pasek do czego służy; pamiętajcie, że plecak nie może odstawać
od pleców; mój to Terra 55 North Face’a, jest całkiem w porządku),
– pokrowiec na plecak
(niby głupota, ale jednak fajnie mieć nieprzemoczone rzeczy),
– pozytywne nastawienie i zdrowy rozsądek
(ludzie i natura naprawdę sprzyjają, no chyba, że bardzo, bardzo pada, ale jak to Norwedzy mają w zwyczaju mówić: „ Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania” 😉 ; jeśli macie zły humor to rozejrzyjcie się dookoła i zastanówcie się czy warto to wszystko psuć).

 

Noclegi:

1. Mieszkanie, którego właścicielem jest Trolltunga Tourism, w którym spaliśmy w Oddzie (zapłaciliśmy
po 200 zł od osoby, da się taniej, jeśli będziecie rezerwować z wyprzedzeniem: http://bit.ly/2xlMvD6 .
2. Widzieliśmy rozstawiony namiot w samym centrum Oddy, co było już trochę nielegalne, bo rozkładając namiot w Norwegii musisz zachować odstęp co najmniej 150 metrów od najbliższych zabudowań
(a miejsce pozostawić w takim stanie, w jakim się je zastało)
. Da się? Da się.
3. Obok Oddy jest Park Narodowy – w Norwegii wolno jest spać w Parkach Narodowych stosując się
do w/w reguł. 

4. Spanie na Trolltundze: tuż obok skały jest mnóstwo bezpiecznych miejsc do rozbicia namiotu, zakaz rozbijania namiotu obowiązuje wyłącznie na pierwszym 3-4 kilometrach za górnym parkingiem;
warto zaopatrzyć się w ciepły śpiwór, ja korzystam z Regatta HILO 250. Sprawdza się, ale przy 0°C jest już trochę ciężko – spałam w legginsach i bluzie, ale w sumie spałam tak prawie cały czas.
5. Norwedzy są w większości bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów, w ostateczności możesz zapukać do czyichś drzwi i spytać o możliwość rozbicia namiotu w czyimś ogródku.

 

                                                 Tutaj nocleg w Voss tuż obok campingu, który zobaczyłam dopiero nad ranem :x…
Żywność:

1. Wojtek zabrał z Polski palnik, w Bergen za 90 NOK kupiliśmy małą butlę turystyczną – nie wiem na jak nieodpowiedzialnego pracownika lotniska musielibyście trafić, żeby wpuścili Was z takową na pokład samolotu.
2. Woda – w całej Norwegii woda z kranu jest zdatna do picia, poza tym na szlaku jest sporo strumyków (jeśli chcecie możecie zakupić urządzenie do filtrowania wody).
3. Herbata – mała rzecz, a cieszy. Mniejsza z tym, że nie ma cukru, a po 12 NOK za duże opakowanie nie można spodziewać się cudów, ale ciepły napój podnosi morale, tak samo zresztą jak ciepły posiłek.
4. Konserwy, pasztet, kabanosy, Nutella (ja korzystam jak na razie tylko z dwóch ostatnich 😀 chociaż Nutelli nie polecam, szkło sporo waży) to chyba podstawa.
5. Dania w słoikach (np. pulpety)/puszkach (np. żołnierska grochówka 😀 ) /żywność liofilizowana (np. Aptonia) – to ostatnie jest najdroższe, za jedną porcję zapłacicie około 20 PLN.
6. Żelki – trip bez żelków to nie trip, prawda Wojtek 😀 ? Zabierzcie ze sobą jakieś słodycze (no chyba,
że nie lubicie… JAK MOŻNA NIE LUBIĆ SŁODYCZY?!), mogą to być najzwyklejsze batony zbożowe Aptonii (opakowanie 6 sztuk za 4,99 PLN), też podnoszą morale!

 

Dojazd:

1. Można autostopem z Polski, aczkolwiek to bardzo wyczerpująca opcja, coś o tym wiem.
2. Na Skyscanner.pl (bezpłatnej wyszukiwarce lotów) możecie znaleźć fajne okazje do Bergen, Oslo
lub Stavanger  – do Trolltungi najbliżej jest z lotniska w Bergen.
3. Trolltunga znajduje się przy miejscowości Tyssedal oddalonej o ok. 6 kilometrów od Oddy.
4. Ceny parkingu przy Trolltundze: niższy  – 300 NOK, wyższy – 500 NOK.

 

 

Z mojego (małego) doświadczenia:

1. Ubrania pakuję w foliowe reklamówki – czasem pada tak mocno, że nawet pokrowiec na plecak wymięka, Wojtek coś o tym wie, zresztą ja poprzednim razem też się o tym przekonałam.
2. Potrzeby fizjologiczne załatwcie najlepiej na parkingu, gdzie znajdziecie czyściutkie toalety (nie ma tam jednak pryszniców). Jeśli serio bardzo potrzebujecie skorzystać z toalety na szlaku to sorry, zostają tylko wielkie głazy i kamienie, jednak starajcie się zostawiać po sobie jak najmniej pamiąteki – widok „ doliny papierzaków” na Trolltundze był średni.
3. Mokre chusteczki są super sprawą.
4. Jeśli chcecie spać na górze, zaopatrzcie się w karimatę, porządny śpiwór i namiot.
5. Mimo, że mówią Wam, że nie dacie rady – próbujcie, jednak ciągle miejcie gdzieś z tyłu głowy informację, że nawet parę razy w tygodniu na szlaku ląduje helikopter i zabiera turystów, którzy się poddają. Wydaje mi się, że wezwanie pomocy w norweskich górach jest bezpłatne, ale z racji tego, ze nie miałam okazji z niej korzystać (i obym nie miała) nie jestem tego pewna w 100%.
6. Trolltunga stała się popularna dzięki internetowi. Miejscowi często mówili nam, że nie byli tam i nawet nie chcą ze względu na turystów (chociaż chyba udało nam się do tego przekonać naszego ostatniego norweskiego kierowcę 😀 ).
7. Norwegia jest droga, ale da się kupić produkty za w miarę normalne dla nas kwoty;
Polecam sklepy: KIWI i Rema1000.
8. Jeśli chcecie stopować miejcie ze sobą zawsze tekturową (lub jakąkolwiek inną) tabliczkę z informacją
o celu Waszej podróży. To zawsze odbierane jest przez kierowców lepiej niż tylko wystawiony kciuk;
Spotkani Norwedzy dziwli się, że udało nam się podróżować tu w taki sposób ze względu na to, że są oni, według nich, raczej negatywnie do tego nastawieni i boją się zabierać turystów. Czasem faktycznie czekaliśmy po 2-3 godziny, ale w końcu ktoś się zatrzymywał. Jakby co – zawsze możecie pojechać autobusem, pociągiem albo po prostu wynająć auto.|
9. Poniżej grafika z najważniejszymi informacjami o Trolltundze. Trafiłam na nią przypadkowo ponad w marcu 2016 roku i od tej pory aż po dziś dzień ma swoje specjalne miejsce na pulpicie 😀 .

Powodzenia!
PS. I nie zapomnijcie zabrać ze sobą norweskiego Kvikk Lunsj’a 😀 !