Do Palermo dotarliśmy parę minut po godzinie 22. Na szczęście okazało się, że postój dla autokarów oddalony jest o około 5 minut od domu Giuseppe, który po rozmowie z Emilem zgodził się nas przenocować. Był to mój drugi CouchSurfingowy nocleg. W stosunku do pierwszego, idealnego wręcz u mojej imienniczki z Krakowa, ten był nieco bardziej… zaskakujący?

Mimo zmęczenia nie wypadało od razu położyć się spać u nowopoznanego człowieka. Zapytał nas, czy chcemy zamówić sobie pizzę,
bo on i jego współlokatorzy dopiero co jedli. Oczywiście, byłam głodna, ale bardziej niż jeść chciałam spać.

Chłopak radośnie nas przywitał i wprowadził do dużego salonu po którym przechadzały się dwa ogromne koty – bury i rudy. Tuż po prawej stronie przy drzwiach znajdowała się duża szafa, za nią łóżko. Naprzeciw drzwi było wejście na balkon Po lewej stronie – łóżko, kanapa, biurko, na którym stał komputer, a nad nim wisiał plakat zespołu Cantaco de Macao. Spędziliśmy około godzinę rozmawiając, przy okazji dowiadując się, że nasz host uczy się 12 języków jednocześnie! Okazało się też, że Giuseppe ma trochę wspólnego z Polską, np. byłą dziewczynę, która zapoznała go z twórczością Zespołu HEY. Chłopak zamknął oczy i łamaną polszczyzną śpiewał razem z Nosowską „Ja, sowa”.

Przesunęliśmy kanapę, która była tak zapadnięta, że praktycznie siedziało się na ziemi. Czerwona skóra na kanapie była poszarpana przez koty, koc śmierdział kocimi siuśkami, zresztą – śmierdziało nimi wszystko co było w pobliżu kanapy.

Elegancko rzuciłam swoje rzeczy na łóżko po czym zaczęłam wypakowywać z walizki piżamę. Korzystając z tego, że zostałam w pomieszczeniu wyłącznie z kotami wyszłam na balkon. Zaczęłam się przypatrywać ludziom siedzącym w kawiarni przy poprzecznej ulicy. Mieli tyle energii jak na tak późną porę, sprawiali wrażenie niedbających o mijający czas. Wszystko dookoła powoli płynęło, a ja znajdowałam się w samym centrum
i miałam wrażenie, że czas faktycznie na chwilę się zatrzymał.

Emil, który wrócił z kąpieli skierował się w stronę łóżka. Myślałam, że to żarty. Tak doszło do naszej pierwszej sprzeczki.
Ustąpił w momencie, w którym przestałam się odzywać, przykryłam się śmierdzącym kocem i odwróciłam głowę w stronę oparcia kanapy.

– Zobacz, przecież Ty też tu się zmieścisz!
– Nie, dzięki, bierz sobie to durne łóżko, ja zostaję tu.
– Skoro tak… jak wolisz.

Oto po raz pierwszy przekonałam się, że w podróży każdy musi o siebie „walczyć”. Fakt, łóżko to niezbyt wielki problem – gorzej, gdyby konflikt ten miał miejsce w Amazońskiej Puszczy i kłócilibyśmy się o to, kto będzie spał pod malutką moskitierą, a kto nie prześpi ze strachu całej nocy.

Rano Giuseppe zaproponował nam zjedzenie śniadania (mieliśmy wyłącznie własne sucharki) na dachu. Mieliśmy jeszcze parę godzin do odjazdu autokaru, postanowiliśmy więc przejść się po mieście. Szliśmy po prostu przed siebie. W taki sposób dotarliśmy do Fontanny Wstydu, kościołów, których nazwy i wnętrza nieszczególnie nas interesowały, a także do parku, w którym zachwyciła mnie aleja palm – do tej pory nie widziałam takiego cudeńka na żywo. Cieszyłam się niezmiernie z „mojego malutkiego L.A.”.

 

 

Palermo kojarzy mi się ze spokojem. I ze smrodem kociego moczu. Żałuję, że byliśmy tam tak krótko. Żałuję, że tak mało czasu spędziłam na Sycylii. Wierzę, że jeszcze tam wrócę – do odkrycia zostało 99% tej wyspy, na której mieszało się powietrze europejskie i afrykańskie, na której panował niezwykły ruch, zamieszanie z równoczesnym spokojem i brakiem pośpiechu.