Tego samego dnia o 12:50 wylecieliśmy z Palermo do Rzymu. Po nieco ponad godzinie byliśmy na miejscu. Wydawało mi się, że minęło o wiele mniej czasu, niebo było przepiękne, chmury niczym prawdziwa wata cukrowa. Mimo, że wyglądała tak większość moich późniejszych lotów,
ten zapamiętałam przez wybuch Etny, jaki miał miejsce dwa dni wcześniej, a chmury przez które lecieliśmy naprawdę były przedziwne.
Wątpię, żeby było to możliwe, ale uwierzyłam, że lecę przez kłęby dymu wydobywające się z wulkanu, którego jeszcze nie widziałam na żywo.

Po wylądowaniu zatrzymaliśmy się przy metalowych krzesłach i przypomnieliśmy sobie, że nie mamy gdzie spać. Będąc w dużych, popularnych turystycznie miastach należy liczyć się z tym, że mimo, że CouchSurferów jest tam wielu, nocleg zaoferuje Ci najprawdopodobniej 40-latek, który jest nudystą, albo… nikt. Nasz host, na którego liczyliśmy powiedział, że jednak nie ma dla nas miejsca, bo nocować będzie u niego inna CouchSurferka, a że ona jest jedna, a nas jest dwoje, to wiadomo, że łatwiej będzie zająć się jedną osóbką, niż dwoma.

Minęło mniej więcej 1,5h, kiedy to w końcu ustaliliśmy, że nie będziemy szwendać się po tanich hostelach ze słabą opinią, idziemy na całość, płacimy po 20 Euro za noc (Nocleg za 20 euro/noc? Toż to luksus już jakiś jest!) i wybieramy B&B Bel Ami. Najpierw jednak musieliśmy w końcu wyruszyć z lotniska.

Pan pracujący w Trenitalii chętnie służył pomocą, dał mapkę miasta (dodatkową, bo ja miałam ładniejszą – ze stojaka przy metalowych krzesełkach), podał cenę przejazdu do centrum, zrobiliśmy wielkie oczy i w momencie, w którym Emil chciał już płacić ja wskazałam na ogromny baner, który chyba nie spełnił swojej roli, bo został ,delikatnie mówiąc, zignorowany przez Emila. “Autobus – 4 Euro!” – to 2 razy mniej, niż zapłacilibyśmy za pociag. Decyzja zapadła, biegniemy na autobus.

Autokar zatrzymał się na Termini – głównym dworcu kolejowym w Rzymie. Wydawało się, że do Bazyliki św. Jana na Lateranie wcale nie jest tak daleko (później okazało się, że to trzy stacje metra, ba, stacja metra była tuż obok naszego lokalu!). Słońce zaszło. Różnica temperatur dawała mi się we znaki. Czułam na skórze Europejski chłód. No cóż, papa cieplusia Sycylio! Przechodząca kobieta ubrana w kurtkę i dżinsy zerknęła ze zdziwieniem na krótkie spodnie Emila i moją spódniczkę.

Uff, jesteśmy. Jejku, jak tu ślicznie! Wnętrze budynku było naprawdę eleganckie. W windzie było nawet rozkładane, skórzane krzesełko.

Pomimo tego, że właścicielka tegoż hoteliku była “trochę” zła za nasze dwugodzinne opóźnienie przywitała nas taaaaaaaak miło, że ojej. Przesympatyczna kobieta! Od razu nazwała nas swoimi dziećmi i takowymi pozostaliśmy do dnia wyjazdu. Na swojej mapce (naszej już trzeciej) pozaznaczała wszystkie najważniejsze rzymskie zabytki. Zapewnia, że  jeden dzień na pewno damy radę zobaczyć większość rzeczy.
Taki jest też plan. Boże, jakie miękkie, wygodne, pachnące łóżeczko! Po czerwonej kanapie z Palermo to naprawdę jest luksus.
Dodatkowo otwieram okiennice i widzę to:

 

Jest bajecznie! Oboje jesteśmy zachwyceni!