– Ciao, Bambini! – do pokoju zapukała właścicielka lokalu wraz ze sprzątaczką.
– Em.. Good morning.
– Hello!
– Look, these are my new children. They’re from Poland.
– Hello. I’m from Ukraine.
– So, here’s your breakfast and then…just enjoy your time! You are in ROME!

Pierwszym naszym celem stały się, bardzo nieoryginalnie, Koloseum i znajdujący się tuż obok Łuk Konstantyna Wielkiego. Ze względu na piękną pogodę postanowiliśmy nie korzystać z komunikacji miejskiej. Multum turystów dookoła, jeszcze więcej na balkonach samego Koloseum, mnóstwo handlowców przechadzających się w tłoku. Mimo tego poczułam, że to moje miejsce. Że jestem dokładnie tu, gdzie być powinnam. Stałam zachwycona, ale i zmęczona, mimo że był to początek dnia. Tłok mnie męczy.

Fakt, nie było z nami wtedy żadnego miejscowego przewodnika, nie wiedziałam jeszcze czym jest ta ogromna kolumna mijana za każdym razem, gdy wychodziliśmy z „domu”, a także co oznaczają poszczególne rzeźby na Łuku Triumfalnym, czy włoskie symbole i słowa.
Mimo to chłonęłam całość jako jedność nie skupiając się jakoś wyjątkowo na szczegółach. Myślę, że jest tak przeważnie za każdym razem,
kiedy jesteśmy w zupełnie nowym miejscu. Swoją drogą, przecież widziałam Rzym wielokrotnie. Paryż, Nowy Jork, czy Londyn także.
Dlaczego więc czułam się tu tak… inaczej?

Myślę, że wynika to z naszych wyobrażeń o miastach,w których jeszcze nas nie było. Wpływ na to mają zarówno wszelakie filmy, których akcja toczy się w jakimś owianym sławą mieście, jak i zdjęcia widziane w internecie, w artykułach, czy na fikcyjnych profilach naszych znajomych. Żadna kamera, żadne zdjęcie nie jest w stanie jeszcze „teleportować” nas do danego miejsca. Nic nie zastąpi naszej obecności tam.
Musimy, dosłownie, zacząć oddychać danym miejscem, mieć wystarczająco dużo czasu, żeby choć trochę zanurzyć się w jego atmosferę.
Tylko wtedy mamy szansę na znalezienie „swojego” miejsca, kącika, uliczki, domku, restauracji, kawiarni, czy lodziarni.

To właśnie w Rzymie zamarzyłam sobie nauczyć się języka włoskiego, rozumieć tych roześmianych ludzi, móc z nimi rozmawiać, dać się wciągnąć w ich świat. Byłam zachwycona wszechobecnym optymizmem, nieustanną wymianą „Bongiorno” i uśmiechów z obcymi.
To tu poczułam, że wpadam w nałóg. W ciągłą potrzebę bycia w podróży i odwiedzania nowych miejsc. Miłość do Rzymu pojawiła się nagle
i nieustannie trwa.

Po drodze mijaliśmy Forum Augusta, Ołtarz Ojczyzny (Pomnik Wiktora Emanuela II) przy Placu Weneckim, a następnie postanowiliśmy zwiedzać Rzym po swojemu, a zwiedzanie po swojemu to najlepszy sposób na poznanie nowego miejsca, o czym wspomniałam już wyżej. Nagle zauważyłam, że jesteśmy tu, w tej konkretnej chwili, jedynymi turystami. Krótkie włoskie okrzyki mieszkańców nie zakłócały ogólnopanującego spokoju. Właściwie przecież to także one tworzą tę niezwykłą atmosferę Italii.

– Spójrz na te kwiatuszki przy bramie! Jak z bajki! Zrobiłbyś mi przy nich zdjęcie?

Obok nas przystanęła grupka Azjatów przypatrujących się… mnie. Zauważyłam też wzrok włoskiego sprzedawcy, stojącego w drzwiach swojego sklepiku, opierającego się o futrynę z założonymi rękami. Skinął głową w moim kierunku dając tym samym znać swojemu znajomemu opierającego się na skuterze.

Poczułam się znowu jak mała dziewczynka, która niechcący zwróciła na siebie uwagę całego świata i jakoś musiała się z tym uporać.
Miałam wrażenie, że trwało to wieki. Stałam speszona i nie miałam pojęcia co mam zrobić. Kiedy podniosłam wzrok sprzedawca kontynuował dyskusję ze znajomym, a grupa trzech Azjatów przeniosła się w miejsce, w którym przed chwilą pozowałam do zdjęcia i również postanowiła uwiecznić się w tym miejscu.

Nadszedł czas na Panteon. Długa kolejka do wyjścia i identyczna do wejścia wcale nie zniechęciła nas do odwiedzin. Było warto. W środku było pięknie. Oczywiście kilkukrotnie wpadłam w panikę gubiąc z zasięgu wzroku Emila, ale instynkt „małej, nieporadnej dziewczynki” podpowiedział, żeby po prostu stać w miejscu. Tak też zrobiłam, jednak wkrótce zmęczyło mnie śledzenie dzikiego tłumu i wypatrywanie Emila. Podniosłam wzrok w górę i zobaczyłam coś, czego nie mogłam uchwycić na zdjęciu. W końcu się poddałam i po prostu obserwowałam promienie Słońca przebijające się przez chmury. Dziura w sklepieniu a nad nią błękit. Na sklepieniu wyrzeźbione były kwadraty, im bliżej środka sklepienia, tym mniejsze. Uwielbiam architekturę i także w tym przypadku nadal nie mogę się nadziwić, że nadal mamy szansę widzieć dzisiaj
z bliska coś, co powstało blisko 2000 lat temu.

Idąc w kierunku słynnej Fontanny Di Trevi nogi zaczęły odmawiać mi już posłuszeństwa. Pięć godzin nieustannej wędrówki w upale w adidasach, bo przecież po co komu sandały. Zdołałam jednak jakoś doczołgać się do pokoju. Wcześniej zahaczyliśmy także o Piazza Navona,
na którym bezustannie czekają na klientów malarze. Baletnica namalowana przez jednego z nich mnie zachwyciła, musiałam ją mieć.
Uznałam jednak, że 120 Euro to zbyt duża cena (po licytacji: za 90 Euro) za obraz, którego nie przewiozę w bagażu podręcznym, a poczta może zawieść i Baletnica nigdy do mnie nie dotrze. Ze smutkiem odeszłam od sprzedawcy obiecując, że przemyślę i MOŻE wrócę.

Niedługo potem zaczepił nas na oko 60-letni mężczyzna.
– Ciao! Where are you from?
– Ciao, Poland.
– Oh, Polska! Dzień dobry! Dziękuję!
Nie jestem w stanie przytoczyć już całego dialogu. Ani nazwy lodziarni przy której zatrzymał nas mężczyzna. Wiem tylko, że kiedy poprosił sprzedawcę, żeby nałożył mi na łyżeczkę „najlepsze lody jakie kiedykolwiek jadłam”, jak obiecywał, to nie skłamał. Były pyszne! Nie wiem co to była za mieszanka smaków. Lody były pomarańczowe, a lodziarnia z 1896 roku. O dziwo nie ma jej na mapach Rzymu i nie mogę znaleźć o niej żadnych informacji, ale na pewno jest ona w tym samym miejscu, w którym była wtedy, co wiem z mojej kolejnej wizyty w Rzymie,
o której niebawem!

W pokoju jednak nie zabawiłam długo, nogi zdecydowanie nie odpoczęły po całodziennym wysiłku, ale z racji tego, że jestem uparta – ruszyłam. W dość zabawny sposób poznałam Kamila, który napisał do mnie po tym, jak jego kolega widząc moje zdjęcie przesłał je Kamilowi, ponieważ sądził, że to jego siostra. I tak za sprawą niesamowitego przypadku tergo samego wieczoru poznałam chłopaka od lat mieszkającego
i uczącego się w Rzymie. O mieście wiedział wszystko. Myślę, że do tej pory nie byłby w stanie uwierzyć mi jak bardzo byłam mu wdzięczna,
że „wprowadził mnie w Rzym” w tak interesujący sposób. Myślę, że Emil też nie pożałował tego spotkania. No, może oprócz jednego szczegółu.

Postanowiliśmy równocześnie spotkać się z chłopakiem, który wstępnie miał dla nas miejsce do spania, ale ostatecznie wybrał samotną podróżniczkę, którą także zabrał ze sobą na spotkanie z nami pod Koloseum. Swoją drogą, Koloseum nocą wygląda pięknie! Było źle, po prostu. Rozmowy się nie kleiły, męczyły mimo szczerych chęci.

Ostatecznie naszej trójce udało się wywinąć przed CouchSurfingowym spotkaniem (tacy z nas aspołeczni ludzie) i Kamil zaprowadził nas na taras, z którego rozciągał się widok na calutkie miasto. Było cudnie! Stóp już nie czułam.

Następny dzień mieliśmy poświęcić Watykanowi. Mimo narastającego bólu zdecydowałam się dołączyć do Emila. Stojąc pod samym wejściem na teren Watykanu poddałam się i zdecydowałam, że nie będę czekała kolejnej godziny, kiedy to służby ochrony miały wpuszczać tam turystów. Postanowiłam wrócić sama.

Normalnie ten kawałek od bramy do metra przeszłabym w mniej niż minutę, ale po raz pierwszy w życiu nie mogłam iść ze względu na ból.
To znaczy, uparcie szłam do celu zaciskając przy tym zęby i udając sama przed sobą, że moja twarz nie przedstawia wcale tak tragicznego wyrazu, żeby ludzie faktycznie patrzyli się na mnie z aż takim współczuciem. Niestety, kiedy wymija Cię starsza kobieta o kulach wiedz, że coś się dzieje. Na szczęście, stacja metra była tuż obok apartamentu. A na trzecie piętro wjechałam siedząc na rozkładanym, skórzanym stołku
w windzie. To było trochę pocieszające.

Byłam nieżywa. Nie byłam w stanie zjechać widną na dół, przejść 15 metrów i kupić sobie pizzy. Byłam zdana na Emila zwiedzającego Watykan, który jak zwykle wykazał się empatią i uratował mnie przed śmiercią głodową. Nie wiem co ja sobie myślałam, ale wieczorem znów postanowiłam namówić chłopaków (Emila i Kamila) na wspólną mini-wycieczkę po Rzymie. Był to mój ostatni wieczór tam i nie chciałam go zmarnować. Chciałam nacieszyć się Rzymem przez te ostatnie chwile, nieważne było jakim kosztem.