Następny dzień minął nam pod znakiem podróży Megabusem, dosłownie. Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta odebrałam wiadomość od siostry, że we Florencji poprzedniego dnia w centrum powstała wielka dziura, do której wpadło około 20 zaparkowanych na ulicy aut. Od razu przypomniałam sobie informację o wybuchu Etny i zaczęłam myśleć co jeszcze może nas tu spotkać.

Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby zwiedzać miasto, dlatego od razu skierowaliśmy się w stronę Burger Kinga, gdzie pracował David, nasz host z CouchSurfingu. Okazało się, że dopiero zaczyna swoją przygodę z CouchSurfingiem i ma w planach zaprosić do siebie jak najwięcej osób z każdego zakątku świata, a dopiero potem „korzystać” z pozostawionych przez gości na portalu referencji i zacząć zwiedzać.

Ku naszej uciesze David miał swoje auto, co pozwoliło nam na szybkie dotarcie do jego domu. Trochę się zdziwiłam, że od razu wsiedliśmy do bardzo nagrzanego wnętrza auta, pozostawało liczyć tylko na to, że David jest już przyzwyczajony do jazdy w takich warunkach i nie zemdleje nagle za kierownicą (lub ja, siedząca z tyłu). Najbardziej z tej krótkiej podróży zapadła mi w pamięci bardzo szybka jazda po dziurawej drodze i kontrastująca z tym, lecąca w tle spokojna piosenka „Take your time”. Ta scena i ta piosenka są do tej pory moim pierwszym skojarzeniem z Davidem, spokojnym, romantycznym chłopakiem.

David, jak wielu dorosłych mężczyzn ok. 30-stki we Włoszech, mieszka z mamą. Przeprowadzili się do Włoch ok. 20 lat temu. David urodził się w Ameryce Południowej, jednak odkąd stamtąd wyjechał, nie był tam ani razu (!). Planował tam wrócić na początku 2017 roku, jednak z tego co wiem nie udało mu się tego dokonać.

Kiedy weszliśmy do mieszkania zaskoczył nas widok jakże kontrastowy w porównaniu do klatki schodowej i wewnętrznego wyglądu całego budynku (w windzie drzwi trzeba było zamykać samodzielnie; co by nie mówić – miało to swój urok, przynajmniej dla mnie, goszczącej tam tylko na chwilę). Wracając do mieszkania – było bardzo nowoczesne, sprzęty pachniały nowością, wow!Naszym pokojem stał się salon do którego zaprosiła nas przesympatyczna, niziutka mama Davida nie rozmawiająca po angielsku. Bolało mnie to, że nie mogłam z nią porozmawiać, jak zwykle ciągle tylko powtarzałam „Grazie!” i wymieniałam się z nią uśmiechem. Kolejny raz pożałowałam niemówienia po włosku.

David nas zaskoczył, nawet bardzo. Planowaliśmy chwilkę odsapnąć i cokolwiek zjeść, jednak zdążyliśmy zrozumieć, że jedziemy na basen spotkać się ze znajomymi Davida, wziąć stroje kąpielowe, ręczniki i klapki. Okazało się, że nie jest to taki zwykły basen, a SPA, i że nie da się tam ot tak wejść, tylko trzeba zapłacić 20 Euro od osoby za wyrobienie karty. Nie wzięliśmy ze sobą pieniędzy, więc od razu byliśmy przerażeni wizją stania na zewnątrz i czekania na Davida. David zaskoczył po raz kolejny – powiedział, że wszystko z czego tu skorzystamy będzie na jego koszt i żebyśmy niczym się nie przejmowali. Nie spodziewałam się takiego gestu, serio. Było mi głupio, ale po chwili dyskusji doszliśmy do wniosku, że David chce, żeby był to dla nas prezent (problem w tym, że my nie mieliśmy żadnego prezentu dla niego i jego mamy).

Kompleks był duży. Trochę bardzo duży. Znajdowało się w nim mnóóóóstwo małych pokoików, w których leciała przeróżna muzyka, panował totalnie odmienny nastrój. Postanowiliśmy spędzić czas wraz z Davidem i jego kolegami na basenie. Dla mnie największą atrakcją stało się miejsce z prądami wodnymi i pływanie dookoła sto razy z rzędu. Po drodze oczywiście się poobijałam o ścianki, ale i tak było super. Trochę mniej super było czekanie na Davida i jego kolegów w szatni. Około dwóch godzin. Myślę, że byłoby to trochę mniej negatywnie odbierane (Ej! Jesteś we Florencji w SPA, ciesz się, a nie znowu narzekaj!), gdyby odbiorcy byli na moim miejscu. Fakt, powtarza się to, że słyszę od kolejnych ludzi, że jestem przewlekle zmęczona i nie mam na nic siły (i na to poświęcę jakiś post), ale ja naprawdę byłam głodna, zmęczona i tym samym zła. Mimo, że równocześnie wdzięczna za to, że jestem gdzie jestem to byłam zła ciągłym biegiem, tym że zaplanowałam zobaczenie tylu miejsc w tak krótkim czasie. Miałam już dość. Chciałam chwilkę odpocząć, móc nie musieć nigdzie iść, tylko przez jeden dzień, a potem ruszyć dalej w drogę. Mimo, że niby miałam jeden wolny dzień i to przed chwilą, bo w Rzymie, to jednak spędziłam go mało przyjemnie. Podobno nie umiem odpoczywać, ale o tym zapewne wtedy, kiedy o przewlekłym zmęczeniu i braku sił.

W końcu wróciliśmy do domu i David znów poprawił mi nastrój – przygotował spaghetti, tak bardzo włoskie i tak bardzo pyszne, że się rozpłynęłam.

Tuż obok bloku Davida znajdowały się tory, jednak z czasem przyzwyczaiłam się do szumu przejeżdżających pociągów, a nawet mnie to uspokajało i szybko uśpiło.

Rano David podwiózł nas pod Burger Kinga, sam udał się do pracy, a my zaczęliśmy zwiedzać miasto. Przeszliśmy po najsłynniejszych moście w mieście, czyli Moście Złotników i udaliśmy się pod Katedrę Santa Maria del Fiore. Tam zaczepiła nas dziewczyna rozdająca ulotki reklamujące Muzeum Leonarda da Vinci. Z racji tego, że było bliziutko, a my wcześniej o nim nie słyszeliśmy (tacy z nas turyści!) postanowiliśmy skorzystać z okazji i je odwiedzić. Nie lubię muzeów. Może do nich nie dojrzałam, może nigdy nie dojrzeję. Na pewno nie to było celem tej podróży. To Muzeum zaskoczyło mnie z kolei tym, że było małe i były w nim naprawdę ciekawe rzeczy.

Największe wrażenie zrobił na mnie, o ile się nie mylę, strój nurka (najpierw dodałam do posta jego zdjęcie, ale potem stwierdziłam, że jest serio zbyt przerażający jak na dodanie do takiego sympatycznego posta, więc wyszukajcie go sobie sami, o!). Było też malutkie, lustrzane pomieszczenie. Pamiętałam podobne z jakiejś książki z dzieciństwa, w której opisana była sala luster. Mi się podobało.

Zazwyczaj nie widywałam wielu malarzy, czy rysowników pokazujących swoje umiejętności w samym centrum miasta na środku uliczki. W końcu to Florencja – miasto artystów!

Po powrocie do domu Davida znów spędziliśmy z nim czas, między innymi przy kolejnej pysznej kolacji, tym razem przyrządzonej przez gospodynię. Był czas na zrobienie szybkiego prania i poszukiwania kolejnych noclegów.

Kolejny dzień zaczęliśmy od zwiedzania miasta we trójkę. Pojechaliśmy na Plac Michała Anioła, gdzie stoi kopia słynnego Dawida, a także pięknego parku przepełnionego różami i pod Kościół, do którego David nie chciał wejść i poczekał na nas na zewnątrz. Obok Kościoła znaleźliśmy cmentarz, a tam z kolei nazwisko Polki, Amelii Dzieduszyckiej, żyjącej w latach 1837-1918. Może znajdę kiedyś chwilę, żeby przetłumaczyć włoski tekst znajdujący się przy jej nazwisku.

Wróciliśmy do centrum miasta, przeszliśmy z Davidem przez Most Złotników, na którym są praktycznie same sklepy z biżuterią, nadziwiliśmy się widokiem człowieka ujeżdżającego złotego żółwia (dla Davida też był on nowością). Zdążyliśmy odwiedzić także park, z którego widać było całe miasto. Czy to tylko wrażenie, czy naprawdę mało mamy takich miejsc w Polsce, nie licząc wieżowców? Ukształtowania terenu też Włochom zazdroszczę (wychowałam się na nizinie, sami rozumiecie).

David poszedł do pracy, a my dotarliśmy do Galerii Uffizi, w której najbardziej zachwycała mnie jej architektura, aczkolwiek znalazłam tam też mnóstwo pięknych obrazów i rzeźb. Około 80 zdjęć dzieł sztuki, a takich praktyk unikam jak ognia, jest dowodem tego, że Uffizi warto zobaczyć nie tylko ze względu na architekturę, „Narodziny Wenus”, czy „Głowę Meduzy” , ale i dla reszty, często zupełnie nieznanych nam dzieł.

Kiedy wróciliśmy do domu, tym razem bez naszego hosta, który pracował tego dnia do późna, postanowiłam zebrać nasze pranie, bo zaczynało kropić. Zbieraliśmy je nie tylko ze sznurków na balkonie, z tarasu, ale i z ziemi, bo moja góra od piżamy, czyściutka, świeżo wyprana, postanowiła sfrunąć sobie trzy piętra niżej w krzaki i wybabrać się w błotku (Emil, ponownie dziękuję za ratunek!).

W zasadzie tym jakże zaskakującym i niezwykłym wydarzeniem zakończył się mój romans z Florencją. Jest to miasto przytulne, piękne, nie odkryłam jeszcze wielu jego zakątków. Wrócę.

A! Jeszcze 12-metrowy Dawid! Nie znajdziemy go w Galerii Uffizi, tylko w Galerii Akademii – tak, nie zdążyliśmy zobaczyć Dawida, bo Galeria Akademii była już zamknięta, a my wmawialiśmy sobie, że Dawid jest w Uffizi, co zweryfikowało dojście do ostatniej salki. Dawidzie (i Davidzie), ja NA PEWNO WRÓCĘ!

 

 

 


Żółwiu, kim jesteś i czego chcesz?!

 

David zorientował się, że zepsułam mu selfie o dziwo po… kilku miesiącach od jego zrobienia :D.