Krzysztof i Bartek w drodze do Świecka

Dzień I, 29.06.17 r.

Z Bartkiem spotkaliśmy się o 10:00 w Złotych Tarasach. Słońce grzało coraz mocniej, co nas wcale nie cieszyło (w ciągu kilku następnych dni nieco zmieniłam na ten temat zdanie). Tramwaj, drugi tramwaj, autobus i… jesteśmy. Mory. Tu się zaczyna przygoda.
– Połóż na razie plecak na ziemi. – Bartek wziął ode mnie jeden z trzech kartonów, które zabrałam ze sobą z domu, żeby niepotrzebnie nie marnować czasu na ich szukanie na stacjach/w sklepach przed samym startem.
– Co piszesz? „Poznań”?
– Uhm.
– Może lepiej od razu „Berlin”?
– To potem, grunt, żeby się stąd wydostać, potem, na autostradzie, będzie już z górki.

Stanęliśmy przy pasie do wjazdu na autostradę. Tabliczkę trzymał Bartek, a ja w myślach błagałam,
żeby wyjechać już z Polski. Kierowcy w większości byli nastawieni pozytywnie, uśmiechali się, otwierali okna (w oczekiwaniu na zmianę światła na zielone) i mówili, że mają tylko jedno miejsce, kierowca ciężarówki chciał dać nam nawet nieotwartą butelkę wody.

Po 2h oczekiwania podjechał do nas około 30-letni chłopak.
– Wrzućcie plecaki na pakę i wsiadajcie!
– Dzięki! Wsiadaj pierwsza.
– Nie jadę do Poznania, podrzucę Was tylko do MOP-u w Brwinowie, bo kawałek dalej zjeżdżam z trasy do domu. Widziałem Was jak jechałem w drugą stronę, teraz patrzę – nadal stoicie to pomyślałem, że Was zabiorę. Długo już jedziecie?
– Właściwie to jesteś pierwszą osobą, która nas zabrała.
– A właśnie, Ola jestem, a to Bartek. Ale się cieszę, że nas zabrałeś, ta czarna chmura wygląda bardzo słabo i bardzo szybko się przemieszcza w naszą stronę.
– Będzie ulewa. Michał, w liceum też jeździłem dużo na stopa, teraz planuję jakiś krótki wypad na weekend do Niemiec.
– Jeśli o mnie chodzi to kiedyś już stopowałem i z doświadczenia wiem, że autostopowiczów najczęściej zabierają ludzie, którzy właśnie kiedyś sami stopowali. Ola stopuje pierwszy raz w życiu. A jeśli chodzi o to gdzie i skąd jedziemy – wystartowaliśmy z Centrum o 10:00, tu dotarliśmy około 11. Teraz kierujemy się na Berlin, a docelowo jedziemy do Norwegii.
– Praca?
– Nie, nie, poszwendać się, połazić po górach, odpocząć. Z Olą spędzę najbliższe trzy tygodnie, jeśli ze sobą wytrzymamy, rozstajemy się w Bergen, skąd Ola ma lot powrotny, a ja jadę dalej, na północ, aż do Lofotów. Tam mam nadzieję podłapać jakąś pracę na jakiś czas. Marzy mi się łowienie ryb z prawdziwymi rybakami, tylko nigdy wcześniej nie wykonywałem żadnej pracy fizycznej. Po Lofotach – Nordkapp, a dalej zobaczę. Chciałbym spróbować jachtostopu i dzięki niemu dostać się do Ameryki Południowej. Jeśli się nie uda – zawracam przez Finlandię i jadę do Iranu. Trzecią opcją jest dotarcie do punktu docelowego, czyli do Nowej Zelandii, gdzie mam zamiar znaleźć pracę i zostać na dłużej. Ewentualnie, gdyby coś się stało – wracam
do Warszawy skąd będę zdalnie szukał pracy w Nowej Zelandii. Tak czy inaczej, planuję podróżować pół roku. Jeśli wrócę szybciej, niż w ciągu 2 miesięcy uznam ten wyjazd za nieudany.

Zerwał się wiatr, przez który samochody zwolniły do 40 km/h, wycieraczki nie nadążały zgarniać strug wody z przedniej szyby. Ciągle odwracałam się na zmianę z Bartkiem sprawdzając, czy plecaki nadal są na pace, chociaż mimo prędkości wiatru, raczej nie byłoby im łatwo stamtąd spaść. Przed nami poprzewracane słupki latające po wszystkich pasach drogi, ot, tor przeszkód na autostradzie, zwyczajna rzecz.

– Stacja nieczynna! Piorun walnął! Brak prądu w całej okolicy
– A możemy chociaż na chwilę schronić się przed deszczem?
– Tak, usiąść możecie, ale nic nie zamówicie, niestety, nie ma jak. – pokrowce przeciwdeszczowe na plecaki przydały się szybciej niż myślałam.

Kawałek dalej, w McDonalds’ie, siedziało mnóstwo ludzi. Pracownicy niechętnie wpuszczali kogokolwiek do środka, jednak w końcu wyrazili zgodę na wejście czworga osób, w tym nas.
– O, zobacz, Alpiniści! – powiedział troszkę za głośno chłopak do siedzącej na przeciwko dziewczyny.

Deszcz był już słabszy, ale nadal padał. McDonald’s opustoszał, klienci zaczęli odjeżdżać z parkingu, Bartek wyszedł z kartonową tabliczką, a ja czekałam na swoją kolej. Wrócił po ok. 15 minutach, kiedy Słońce zaczęło przebijać się przez chmury. Około godziny później siedzieliśmy w Seicento Łukasza, ochroniarza
w budynku Google (do tego doszliśmy po czasie, na początku powiedział, że pracuje W GOOGLE ),
które bardzo się przeciwko nam buntowało, miało podobno słabszą moc niż zwykle, ale dzielnie dowiozło nas do kolejnego MOP-u. Byliśmy ok. 80km od Warszawy.

W Wild Bean Cafe spotkaliśmy Waldemara Pawlaka i Marcina Millera, ale niestety nie mieliśmy okazji jechać z nimi w jednym aucie, co na pewno byłoby dobrą historią. Obiad zjedzony i znów godzinka oczekiwania. Godzina to nie tak dużo, o wiele bardziej dłużą się 3, o 8 już nie wspominając. Mimo to martwiłam się tym, że była godzina 16, a my nadal daleko od granicy. Wtedy też poznaliśmy mężczyznę, którego imienia, wstyd przyznać, ale nie zapamiętałam ani ja, ani Bartek, a po 2 godzinach wspólnej drogi głupio było pytać o to po raz drugi. Gdybym jechała sama zawahałabym się, czy wsiąść do tej Skody – mężczyzna jechał z Warszawy do Poznania co prawda na dwa dni, ale pusty bagażnik i brak jakiegokolwiek bagażu wydał mi się trochę dziwny, tak jak i sam kierowca (Bartek po dwóch tygodniach stopowania nadal uważał go za najlepszego kierowcę z jakim mieliśmy okazję jechać). Mężczyzna okazał się być jednak bardzo przyjaznym i otwartym człowiekiem, jego córka podróżuje po Europie z mężem Muzułmaninem, syn niebawem miał lecieć z kolegą na Maltę, a sam kierowca co roku jeździ na wakacje do Chorwacji.
Niby nic, ale liczy się przecież sam fakt wyruszenia z domu!

Dotarliśmy do miejsca, w którym Bartek był prawie pewny, że spał 2 lata temu, także stopując. Ostatecznie doszedł do wniosku, że to miejsce jest po prostu bardzo podobne, ale dzięki temu, że się przespacerował wie, że będzie chociaż gdzie rozstawić w razie czego namiot. Chciałam się już poddać, byłam zmęczona tak jak Bartek, któremu rozsądek bardzo mądrze podpowiedział, żeby usiąść, napisać na tabliczce „Berlin/Gorzów” i czekać. Auta przejeżdżały rzadko, nikt się nie zatrzymał, mimo naszego entuzjastycznego, każdorazowego podnoszenia się na ich widok.

                                                                   Był nawet czas na pozowanie, bardzo profesjonalne pozowanie.

– Bartek, spójrz jaki genialny Mercedes, ale fajnie byłoby się nim przejechać!
– Marzenie! Nie, nie wierzę… – auto się zatrzymuje.
– Cześć, mogę Was zawieźć do Świecka pod granicę!
– Dzień dobry, byłoby świetnie, dziękujemy! A właśnie rozmawialiśmy o tym, że jazda tym autem byłaby pięknym końcem dnia!
60-letni Krzysztof, właściciel niemieckiej firmy budowlanej, jachtu, motorówki i pięknego Mercedesa ’68,
z którego właśnie wysiadł, miał na stopach jaskrawozielone klapki Nike, szorty ze wzorem Amerykańskiej flagi, a na głowie czapkę z daszkiem z napisem „NYPD”. Opowiedział nam o tym, jak jeździł rowerem, dookoła ronda u siebie, w Hannoverze, robiąc „kampanię” dla Donalda Trumpa, a także o swojej miłości
do Nowego Jorku i New Jersey. Bartek siedział na miejscu pasażera i mocno trzymał się uchwytu w drzwiach – jechaliśmy 140km/h, wyprzedzaliśmy nowiutkie modele aut, a kierowcy tylko zerkali na nas
z niedowierzaniem.
– Rozumiem, że ten samochód nie ma systemu dzięki któremu trzymałby się jednego pasa ruchu?
– Jakby nie, spoko, spoko, trzymam kierownicę nogami. – powiedział Krzysztof dalej szukając w telefonie filmu nakręconego na jachcie. – O, mam. Patrzcie.
W kadrze kilka 30-40-letnich kobiet, zmiana ujęcia – Krzysztof odwrócony tyłem do kamery ściąga kąpielówki.
– No, znajomi mówią, że jak „Krzysztof pokazuje dupę to już wypił za dużo”! Tu Was zostawię, na tej stacji, dobra? Podjadę pod dystrybutor, żebyście nie zmokli. O, macie, gruzińskie wino dla Was.
– Jak to tak? Przecież to Pan nam zrobił ogromną przysługę, dla nas się liczy każdy przejechany kilometr.
– Oj, cicho, bierzcie, zimno jest to Was rozgrzeje chociaż.
– Nie piję w podróży, ale bardzo dziękujemy. Ola, co Ty robisz?
– Mogę zrobić zdjęcie auta? Piękne jest, dziękuję jeszcze raz!

Zrobiło się już ciemno, była godzina 21, znowu mocno padało. Zjedliśmy kolację, odpoczęliśmy
i podsumowaliśmy wrażenia z całego dnia. Noc spędziliśmy w namiocie rozstawionym w ogromnym deszczu, w butach pluskała nam woda. Miejscówka? MOP Gnilec (przeurocza nazwa!), tuż przy placu zabaw, ok. 500 metrów od stacji – zgodnie z zasadą „rozstawiaj się albo tam, gdzie Cię nie zauważy nikt, albo tam, gdzie widzą Cię wszyscy”. Szum aut, światła ciężarówek, niepewność, czy ktoś w nocy przypadkiem nie podejdzie i nie powie, żeby stąd spadać.

Dzień II, 30.06.17 r.

Obudziły mnie męskie głosy zbliżające się w naszą stronę; było już jasno.
– Pf, no, myśleli, że widać ich nie będzie, hahahaha, daj tę zapalniczkę!
Trzech chłopaków, dźwięk otwieranych piw, rozmowy o „robocie w Niemczech”, a także o wrażeniach
po dopalaczach i narkotykach. Nie zanosiło się na polepszenie pogody, ale przynajmniej przestało padać,
to już było coś!

Marian, Owidiusz, busik załadowany rzeczami pod sam dach, muzyka transowa – tak wyglądała nasza podróż do samego Berlina. Z racji tego, że wyjątkowo nie spojrzeliśmy na rejestrację zaczęliśmy rozmowę po angielsku. Marian, kierowca, długie dredy, podkówka w nosie, dzielący życie między Europą, a Indiami Południowymi, którymi jest zafascynowany, co wyraźnie widać choćby w wystroju auta. Zwolennik leczenia naturalnymi sposobami – w czasie drogi wgryzał się w czosnek jak w jabłko; w przeszłości korzystał
o wiele częściej z uroków autostopu, głównie w Indiach.
Owidiusz – absolwent Psychologii Klinicznej na poznańskim SWPS-ie, tak jak Bartek planuje przeprowadzkę do Nowej Zelandii; stopował m.in. w Maroko.
Chłopaki zmierzali na festiwal muzyki transowej.
– Kiedyś jechaliśmy na inny festiwal, też transowy i zabraliśmy jednego autostopowicza, faceta,
któremu ciągle coś nie pasowało. Przegiął w momencie, w którym powiedział, żeby wyłączyć muzykę. Wtedy przypomniałem mu kto tu jest kierowcą i się pożegnaliśmy.
– Ale serio jest spoko, tworzy taki fajny klimat! Aż mam ochotę jechać na ten festiwal z Wami!
– Hahahah, dawajcie, za wejściówki zapłacicie ok. 300 euro przy bramkach, a z tą bransoletką – Marian pokazał rękę, na której dyndał sznureczek z symbolem Słońca – będziecie mieli jeszcze taniej.

Po drodze poruszone zostały jeszcze tematy samotnego podróżowania, głównie kobiet, a przy okazji
o intensywności gwałtów w Indiach, historii pewnej europejskiej pary jadącej autokarem z 60 Hindusami – kobieta została zgwałcona, mężczyzna zabity, ot, podróżnicze historyjki.

Wysiedliśmy na berlińskiej stacji paliw, w podziękowaniu daliśmy chłopakom wino otrzymane
od Krzysztofa. Tuż po zamknięciu drzwi muzyka zaczęła dudnić kilkukrotnie głośniej. Skierowaliśmy się
w stronę ławek tuż przy wejściu do stacji. Obok siedziało dwóch Niemców, rozmawiali tak, jakby reszta świata nie istniała, nawet nie spojrzeli na przechodzącą Rosjankę w minispódniczce, ani na rozbiegane dziecko (w momencie złapania stopa, po 4h, mężczyźni nadal prowadzili dialog). Deszcz padał, nie padał, lał, uspokajał się, kropił, wariował. O, nie pada! Nie zdążyliśmy jeszcze wyjść z kartonową tabliczką spod dachu, a już znowu zdążyło się rozpadać. Kawałek dalej, na tym samym placu, znajdował się Burger King. Podeszła do nas młoda dziewczyna z plecakiem. Okazało się, że jest niemiecką autostopowiczką i kieruje się na południe kraju. Zachęcała nas do dołączenia do niej przy wejściu do Burger Kinga. Wstępnie uznaliśmy, że jest to bez sensu i nadal staliśmy przy wyjeździe na autostradę, a w zasadzie na drogę prowadzącą do autostrady. Po pewnym czasie uznaliśmy, że spróbujemy zrobić tak, jak radziła dziewczyna.

Wyglądało to żałośnie. Prędzej pomyślałabym o naszej trójce, że prosimy o jedzenie, aniżeli o podwózkę. Kobiety patrzyły z niechęcią, mężczyźni zresztą też. Trójka autostopowiczów to za dużo. Usiadłam pod wielkimi parasolami na ławce i znowu się rozpadało. Bartek uznał, że nie zaszkodzi spróbować, a nuż ktoś się trafi. Niestety – nie zadziałało, wróciliśmy na swoje dawne „miejsce postojowe”. Udało się dopiero po wspomnianych już wyżej 4 ciągnących się jak spaghetti godzinach, ale SIĘ UDAŁO! Stary Mercedes, znowu! Tym razem rocznik 1979. Kierowca, na oko 45-letni Niemiec, na samym początku powiedział o tym, że jest mega zły, tak jak reszta kierowców przejeżdżających przez Berlin (lub z niego wyjeżdżających), że może nikt nas nie zabrał właśnie przez te 4 godziny stania w korku na wylocie z miasta. 4 godziny? Coś o tym wiemy!
Mężczyzna starał się być miły, pomimo korka, który ciągle siedział mu w głowie, i niedziałającego nagle licznika kilometrów, z zaciekawieniem słuchał naszej historii.

Nie minęło więcej niż 10 minut po pożegnaniu z mężczyzną z Mercedesa, a już naszym kolejnym kierowcą stał się Kurd niemówiący po angielsku, mieszkający od 20-stu lat w Niemczech. Prawie 10 lat nauki
j. niemieckiego poszło na marne, tak jak w przypadku wielu moich rówieśników, do dziś pytam każdego, kto tylko się nawinie o to co według niego jest przyczyną – niechęć do języka? Jego trudność? Brzmienie? Jeśli o mnie chodzi skutecznie zniechęciły mnie nauczycielki z gimnazjum i technikum, ich podejście do uczniów, to od zawsze odstraszało mnie najszybciej (to, że ktoś ma wiedzę nie oznacza, że umie ją skutecznie przekazać). Co prawda przypomniało mi się magiczne słowo „Kinder”, kiedy to Bartek usilnie próbował dowiedzieć się czy mężczyzna ma dzieci. Okazało się, że tak, owszem, ma dwie córki. Pokazał nam nawet ich zdjęcia, które Bartek skomentował tak:
– Schlecht! Sehr schlecht!
Wybałuszyłam oczy i natychmiast poinformowałam Bartka o tym co właśnie powiedział („schlecht” -> „źle”). Okazało się, że Bartek uczył się j. niemieckiego tylko przez dwa lata i ciągle miał problem z rozróżnieniem trzech słów, w tym właśnie „schlecht”, a także „schön” („piękny”) i „sehr” („bardzo”). Tak czy inaczej, miał on szansę porozmawiać z PIĘKNĄ dwudziestolatką ze zdjęcia – kierowca dzwonił do przyjaciół, członków rodziny, chciał znaleźć kogokolwiek mówiącego w j. angielskim, w końcu się udało. Rozmowa była krótka: skąd my, co my, jak my, gdzie my, padła też prośba o przekazanie ojcu, czyli naszemu kierowcy, informacji, że uważamy go za dobrego człowieka i jesteśmy wdzięczni za pomoc.

Mężczyzna zdołał nam wytłumaczyć, że jego brat wyjechał z Kiel (gdzie właśnie dotarliśmy) do Danii 2h temu (czyli dokładnie wtedy, kiedy wsiedliśmy do auta) i że żałuje, bo od razu mielibyśmy szansę na przekroczenie granicy jeszcze tej nocy. W dodatku specjalnie dla nas podjechał do wlotu na autostradę, czego w sumie nie ustalaliśmy, bo prosiliśmy o zostawienie nas przy jakiejś przydrożnej stacji benzynowej. Kochany człowiek!

Było już za późno na łapanie kolejnego stopa, poza tym 4h oczekiwania i walki z deszczem też dały nam trochę w kość. Bartek był średnio zadowolony z faktu wylądowania w mieście, jednak moją uwagę zwrócił spory znak z grafiką przedstawiającą kciuk wystawiony w górę oraz z podpisem „Trampstelle” (Miejsce to znajdziecie idąc Westring w kierunku Schützenwall, tuż przed skrzyżowaniem 😉 ). Idealnie!
Teraz pozostało jedynie znaleźć dobre miejsce do rozbicia namiotu. 

Lasek tuż przy drodze miał być ostatecznością, jednak postanowiliśmy jeszcze poszukać czegoś
w najbliższej okolicy. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie znajduje się Schützenpark, minęliśmy jezioro, minęliśmy tylko 3, może 4 ludzi, było bardzo, bardzo cicho. Aż do tego momentu. Ujrzeliśmy ogromną huśtawkę i dobiegające z jej okolicy głosy młodych ludzi.

Towarzystwo składało się z czterech osób – dwóch dziewczyn i dwóch chłopaków. Pierwsza podeszła do nas najmniej trzeźwa dziewczyna,
co uświadomiliśmy sobie dopiero w chwili, kiedy to stwierdziła, że mówimy o wiele za szybko i nic a nic nie rozumie, a także negatywnie zareagowała na informację, że jesteśmy „aus Polen”. Wtedy „do akcji” wkroczył chłopak, przedstawił siebie oraz znajomych i zaoferował, że pomogą znaleźć nam miejsce do spania. Wspomniał o dziwnej inwestycji firmy IKEA, która to pobudowała w okolicy około stu domków letnich, które aktualnie są w słabym stanie, ale przez to równocześnie jest tam sporo zaniedbanych ogródków działkowych. Po drodze opowiedział o tym, że chciałby zostać grafikiem komputerowym albo architektem, a na razie „specjalizuje się” w graffiti.

Noc spędziliśmy na cichej polance tuż za „wielkim kamieniem”, o którym to wspomniał nowo poznany chłopak nr 2, a rano, tuż po rozsunięciu suwaka w namiocie, pierwszym co zobaczyłam było to (na żywo robiło dużo lepsze wrażenie!) :