Nie jest to łatwe, szczególnie w moim przypadku. Mi się serio często NIE CHCE. Wszystkiego mi się nie chce, nie robię nic konkretnego i mimo to wieczorem padam z nóg. Bardzo mi się nic nie chciało, długo. Po drodze od ostatniego zerwania zdążyłam kilkukrotnie stracić motywację i widzieć sens w czymkolwiek, co robię. Od dużego BUM zaczął się kolejny związek. Uwierzyłam w to, że stworzenie bloga ma sens, skoro dodatkowo mój chłopak chce mnie w tym wspierać. Po chwili okazało się, że przez jego nawał pracy brak już mu czasu na przyklaskiwanie i powtarzanie „NO, DAWAJ OLA, NIE PODDAWAJ SIĘ!” (czego bardzo chyba potrzebowałam). Motywacja i jakaś wewnętrzna siła momentalnie się wyłączyły.

Byłam zła i sfrustrowana. I nie tylko ja. Nie dość, że sama utknęłam w martwym punkcie, dołączyła też do mnie druga, bardzo ważna dla mnie osoba. Przestaliśmy się rozwijać, a jeśli o mnie chodzi chciałam już nawet zrezygnować ze studiów. W jednej chwili runęły plany wspólnych wypraw GDZIEKOLWIEK, nie mówiąc już o Kilimandżaro, które też było dla nas przez moment dość realne do zdobycia w przeciągu pół roku.

Po kilkukrotnym, wspólnym przeanalizowaniu wszystkich „ZA” i „PRZECIW” jednogłośnie (prawie) zdecydowaliśmy się na koniec relacji, ale nie znajomości. Od razu wzięłam to za zwykłą bujdą (No ludzie! W przyrodzie chyba rzadko coś takiego występuje i się udaje.). Z racji tego, że dodatkową przeszkodą była odległość, nie mieliśmy szansy porozmawiać o tym co zaszło na żywo. Stało się to już żałosne, a mi naprawdę brakowało sił i cierpliwości na czytanie o kolejnych zaplanowanych podróżach bez mojego udziału. Odnosiłam wrażenie, że cały świat znowu obrócił się przeciwko mnie, że znowu to ja jestem pokrzywdzona najbardziej. Byłam po prostu wściekła i znowu oberwało się za to ludziom, którym w sumie nie powinno się zarzucać nic. I za to ich przepraszam.

Gdyby nie ta bardzo długa rozmowa na żywo, tkwiłabym w tym przekonaniu o niesprawiedliwości do teraz. Okazało się, że wypady były zaplanowane już dawno, a propozycje wyjazdu nie padły nagle. Że ignorowanie moich wiadomości nie było złośliwe, a wynikało z braku czasu na cokolwiek oprócz pracy.

No dobra, ale wciąż niewyjaśniona pozostaje kwestia tego, czemu nagle CHCĘ DZIAŁAĆ.

Zrobić na złość? Wyrzucić z siebie emocje? A może po prostu dostrzeżenie, że znów powtarza się błąd z przeszłości i warto zareagować już teraz i nie rozwlekać tego na X czasu?

Nagle znów poczułam powiew wolności, tj. nie jestem już przytłoczona tym, że ciągle coś nie gra i ja nie wiem co. I dociekam, niczego się nie dowiaduję, to podnosi obu stronom bardzo skutecznie ciśnienie, kółko się zamyka. Łatwiej jest mi teraz spojrzeć obiektywnie na to, co dzieje się dookoła. Łatwiej przychodzi mi wspieranie osoby, za którą nie jest się w pełni odpowiedzialna, nie wkurzam się tym co wcześniej, bo już nie muszę. Wszystko przyjdzie łatwiej.

Ale ile to potrwa?

To mija. Czasem bardzo szybko. Wtedy potrzebujemy jakiegoś kolejnego impulsu do działania. Może być nim wszystko i możemy uzyskać go bardzo szybko. Albo długo, długo nic. Albo to życie wymusi na nas szybkie podjęcie decyzji, o której nawet nie śmieliśmy wcześniej pomyśleć.

Tak też było z moimi studiami. Decyzja zapadła szybko, możliwe, że pod wpływem tripu po Włoszech byłam tak zafascynowana jeżdżeniem, że uznałam, że mogę latać co dwa tygodnie na studia w mieście oddalonym o 400km od mojego.

„Znudzi Ci się.”, „Poddasz się.”, „Zawsze decydujesz na wariata, a potem żałujesz.”, „Zastanów się jeszcze nad tą Turystyką, studiowałabyś tu, na miejscu.”, „OSZALAŁAŚ!”.

Mniej więcej tak zapamiętałam reakcje mojego najbliższego otoczenia na fakt złożenia przeze mnie dokumentów na Uniwersytet SWPS we Wrocławiu. Nie czytałam wiele o kierunku. Wystarczyło mi to: „Mieszanka fotografii, filmu i grafiki. A rysować nie musisz umieć, to tylko narzędzie”.

Dobra. Ale jak można studiować Grafikę bez grafiki? Można. Otóż my, grupa świeżaków, zostaliśmy oświeceni już po samym przyjściu na zajęcia, że jeśli „chcemy być artystami, to trzeba było iść na ASP, a tu będziemy się uczyć o komunikacji”.

Aha. Śmiech. WTF?!

Brak egzaminów? Brak sprawdzania obecności? Luzaccy wykładowcy? Czy to na pewno są STUDIA? Tak, studia idealne – tak wtedy o nich myślałam, zakochałam się w Grafice, w wykładowcach i w tym, co nam przekazywali.

Połączenie pracy i studiów nie było dobrym pomysłem, szczególnie, że z obiema rzeczami wystartowałam równocześnie – od października. Nie wyrabiałam. Zawiodłam swoją grupę projektową. Miałam już dość, ale się nie poddawałam. Uparta i wiecznie zbuntowana – nie widać tego po mnie, prawda?

Chciałam. Siedząc na zajęciach przysypiałam ze zmęczenia, ale wiedziałam, że muszę tam być. Dawałam z siebie 100%, chyba nawet bardziej w pracy niż na studiach (co było poważnym błędem, ale wartym popełnienia, w jakimś stopniu), a jedynym feedbackiem, jaki otrzymałam było: „To krótkotrwałe, na dłuższą metę nie wyrobisz, wypalisz się zawodowo i w wieku 20 lat będziesz zachowywała się jak ktoś, kto zdążył przeżyć już wszystko i ma dość życia”.

Nic sobie z tego nie robiłam. Parłam do przodu. Może to przez ambicję – nie lubię nie kończyć rozpoczętych rzeczy. Może faktycznie w jakimś stopniu się „wypaliłam” i może związek wcale się do tego nie przyczynił. Może to dlatego znów zaczęłam nie robić nic.

Od kwietnia zwolniłam. Zaczęłam żyć wolniej. I nudniej. To nie było żadne „slow life”, to było „I-have-no-life life”. Wychodziłam 2 razy w tygodniu z domu, na staż. Jeśli miałam zjazd, wychodziłam też z domu w piątek. Ale zapuściłam się, przyznaję, zupełnie straciłam zapał i chęci do studiów, do pracy, do zwykłego wyjścia za próg domu i wzięcia głębokiego oddechu.

I jest dziś. Powróciłam do żywych dwa tygodnie temu i mam wrażenie, że nie tylko ja. Poszłam na siłownię (co z tego, że poćwiczę tam ledwo miesiąc, bo potem czas na dokonanie się tak wyczekiwanego, czyli podróże). Pojeździłam na rowerze. W ciągu dwóch dni zawiodłam chłopaka, z którym miałam na 90% jechać w lipcu na Bałkany, które ostatecznie wymieniłam na upragnioną, wytęsknioną Norwegię i zwiedzanie jej w dość odmienny od dotychczasowych sposób. Odbiło mi i postanowiłam zrobić dwa projekty na zaliczenie, zamiast iść na łatwiznę i skończyć jeden. Postanowiłam przeanalizować to, co tu robię i zacząć myśleć nad zmianą w blogu tego, co mi się nie podoba, pewnie zresztą nie tylko mi (na myśleniu się na razie kończy, nie umiem sama zmieniać wyglądu strony dwoma kliknięciami, mimo że uczyliśmy się tego przez chwilę w klasie maturalnej; byłam w tej części grupy, która ciągle zapominała, że projektowanie strony www zaczyna się od wpisania zwykłego „<html>”).

Chcę, żeby zostało jak jest, żeby nadal chciało mi się tak, jak mi się teraz chce i żebym się nie poddała w tym wszystkim, a mam do tego skłonność, jeśli nie widzę istotnych dla mnie pozytywnych skutków tego, co robię.

A jeśli znów przyjdzie kryzys, bo zawsze i na niego trzeba znaleźć czas, życzę sobie i Wam, żeby chciało się nam wtedy tak silnie, jak chcieć się nie będzie.