Moment przed wyruszeniem w dalszą drogę – polana przy stacji benzynowej, Aalborg.


Dzień III, 1.07.17 r.

Po przebudzeniu się i zachwyceniu kropelkami rosy zobaczyłam coś, czym zachwycać się nie miałam zamiaru. Gruba lina wisząca na gałęzi sporej jabłoni pod którą spałam. Bartek powiedział, że widział tę linę już wcześniej. Cieszyłam się, że mnie ten widok ominął – chyba bym nie usnęła. Tuż po spakowaniu plecaków i wyjściu na ścieżkę spotkaliśmy mężczyznę idącego w kierunku polany na której spaliśmy. Spojrzał na nas milcząc i po chwili zniknął. Zgodnie z wieczorną obietnicą pierwszym co zrobiliśmy jeszcze przed zjedzeniem śniadania było… bujanie się na tej ogromnej huśtawce, którą wcześniej odkryliśmy :D! Genialny początek dnia!

Przyszedł czas na znalezienie jakiegoś sklepu. Z daleka dostrzegliśmy dwójkę około 40-letnich ludzi. Okazało się, że są tu turystycznie, pochodzą z Hamburga i nie są w stanie nam pomóc. Kawałek dalej spotkaliśmy młodych chłopaków, którzy wyglądali  na miejscowych.
– Musicie zawrócić, skręcić w prawo i potem znów w pierwszą ulicę w prawo, tam jest Lidl.
Przy ponownym spotkaniu z 40-letnią parą mężczyzna sięgnął po butelkę wody, którą chciał nam dać.
– Nie, nie, dziękujemy, mamy wodę i pieniądze na zakupy, do szczęścia potrzebujemy tylko sklepu. Miłego dnia!

Było pochmurno i wilgotno. Bartek wszedł do sklepu, ja zostałam przy plecakach, potem zamiana. Obserwowałam ok. 60-letnią kobietę na rowerze rozmawiającą z młodym chłopcem i, prawdopodobnie, jego mamą. Kiedy byliśmy gotowi do dalszej drogi, kobieta spytała skąd jesteśmy i dokąd się udajemy.

Wkrótce usiedliśmy na ławeczce znajdującej się na przeciwko miejsca, w którym poprzedniego dnia zostawił nas Kurd. Bartek wyjął kiełbasę, kabanosy, scyzoryk, chleb i butelkę wody, a ja Nutellę.
W sumie tak ją tylko nazwałam – był to jakiś jej tańszy zamiennik, co prawda równie dobry. Tak się odżywiam w podróży, brawo ja! Zatrzymała się przy nas siwa kobieta z malutkim pieskiem na smyczy mówiąca po niemiecku i znająca podstawowe angielskie zwroty. Tak jak i jej „poprzedniczka” była ciekawa skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy.

Przyszedł czas na ruszenie w dalszą podróż.
– No, Ola, to teraz Ty trzymasz tabliczkę.
Udało się po około 10-15 minutach. Z daleka zauważyłam wolno jadące auto. Zatrzymało się na specjalnie wyznaczonym pasie, wysiadł z niego pasażer, mężczyzna. Auto ponowie włączyło się do ruchu, jednak nie przejechało więcej niż 30m. Kierowca otworzył szybę od strony pasażera i po chwili już byliśmy w drodze do granicy z Danią. Wysłuchujemy historii z jego podróży – swego czasu jeździł motorem po USA. Rozmawiamy także o Alasce i o tamtejszych niedźwiedziach, ciekawie. Siedzę za kierowcą, obok mnie pusty, dziecięcy fotelik. Na twarzy przystojnego 30-letniego kierowcy widzę szczęście,  najprostszą, nieukrywaną radość z życia.

Na stacji benzynowej, przy której wysiedliśmy, z grubsza ogarniamy się w toalecie. Nadal jesteśmy
w Niemczech, jednak granica jest już naprawdę blisko! Co ok.5 minut wymieniamy się z Bartkiem kartonową tabliczką. Na autostradę wyjeżdża wyjątkowo mało samochodów.
– O, jedzie, jedzie! – Bartek oderwał się od jedzenia i ze scyzorykiem w jednej dłoni i tabliczką w drugiej uśmiechał się do nadjeżdżającego kierowcy.
– Bartek, schowaj ten scyzoryk!
Po jakimś czasie jeden kierowca już się zatrzymał, już, już… i jednak zmienił zdanie, odjechał. Był jeszcze jeden mężczyzna, jednak jechał w niepasującym nam kierunku (kiedy odjeżdżał zauważyłam, że z jego auta wypadła kartka, jakieś potwierdzenie płatności, oby niezbyt istotne!). I tak minęły 3h zanim ktoś zechciał nas zabrać. Tym „ktosiem” był Duńczyk i jego żona – Tajka, którą poznał podczas jednej z podróży do Tajlandii. Małżeństwo ma dwójkę dzieci , których tutaj na całe szczęście nie było. Auto było maleńkie, mój plecak ledwo zmieścił się do bagażnika (trzeba było odwiązać śpiwór, który doczepiłam do plecaka sznurówką – Polak potrafi!). Podwieźli nas prawie do samego Aarhus, gdzie, jak się okazało, Bartek kilka lat temu mieszkał przez krótki czas ze względu na swoją ówczesną dziewczynę.

Przy jednym ze stolików przed przydrożną restauracją siedziała kobieta, a przed nią, na stole, jej dzieci, dwie córeczki i syn, jedzące lody. Po chwili dołączył do nich młody mężczyzna z brodą. Tak tu ładnie
i spokojnie.

                         Niestety nie zrobiłam zdjęcia, to tylko wycinek z nagrania (nieudanego zresztą) z nimi w roli głównej.

– Mogę Was podwieźć, ale nie za darmo. – podszedł do nas mężczyzna w okularach i białej koszuli
z croissantem i kawą w dłoniach
– Bardzo dziękujemy.
– Na pewno?
– Tak, na pewno.
– Powodzenia w dalszej podróży!
– Dziękujemy, miłego wieczoru!

Po chwili zatrzymuje się czerwone auto na włoskich blachach.
– Heej, zabrałbym Was, ale mam mnóstwo ubrań i bagaży.
– Dzień dobry, dobrze, nic nie szkodzi, dziękujemy!
Tuż za nim nowe Renault, które stało za czerwonym autem, kiedy rozmawialiśmy z kierowcą.
– Wsiadajcie, jadę do Aalborga.
– Naprawdę? Super, dziękujemy!
Kierowca to 50-letni Tim, jego córka studiowała w Minnesocie. Po drodze wyprzedzamy większość kierowców, którzy nie zabrali nas z Aarhus. Widoki piękne, chociaż  tereny są tu bardzo płaskie. I te domki w typowo skandynawskim stylu, cudo!

Na stację benzynową w Aalborgu dojeżdżamy ok. 21:00. Jest tu o wiele chłodniej, niż w Kiel,
w którym byliśmy jeszcze rano. Kupujemy 1,5l wody za 20 koron i po około 20 minutach rezygnujemy
i postanawiamy rozbić się na polanie za stacją. W międzyczasie podszedł do nas ponownie mężczyzna, który oferował nam poprzednio płatną „podwózkę”. Nie mógł się nadziwić, że tak szybko tu dotarliśmy. Zaczął nam opowiadać dokąd jedzie, że ma elektryczne auto i że musi go często ładować. Pytał także skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy, standardowo. Podziwiał, że dojechaliśmy tu „aż” z Warszawy autostopem.

Idąc w kierunku polanki zwracam uwagę na norweską rejestrację busa, przy którym stoi dwójka chłopaków w wieku ok.25 lat – niestety mają tylko jedno wolne miejsce. Wiatr potęguje uczucie chłodu. Nie mogę zasnąć. Postanawiam wyjść z namiotu okryta śpiworem. Zmrok. Zatrzymuję się przed wysoką trawą i patrzę. Zwykłe słupy wysokiego napięcia, zwykłe pole, zwykłe gospodarstwo ok.2 km dalej,
ale nie mogę oderwać od tego wszystkiego wzroku. Siadam na ławce i w końcu stwierdzam, że czas spać
i że jednak jest trochę za zimno na siedzenie „na zewnątrz”. Wracam do namiotu i zasypiam z uśmiechem na ustach. Jestem szczęśliwa.

Dzień IV, 2.07.17 r. – dotarcie do Norwegii

Na szczęście ruch jest o wiele większy niż wczoraj, co oznacza szansę na dojechanie do Hirtshals w bardzo szybkim tempie.
– Dziś będziemy już w Norwegii.
– Tak myślisz?
– Pewnie, przecież do Hirstshals został tylko kawałek drogi.
– Świetnie!

Kamper, który obserwowałam od dłuższego czasu w końcu rusza z parkingu i… zatrzymuje się tuż przy nas.
– My też do Hirstshals, wsiadajcie, tylko zdejmijcie buty. – wita nas z uśmiechem blondynka – A, i niestety musicie siedzieć na podłodze, wszystkie miejsca są już zajęte.
W środku siedzą 3 blondyneczki i jeden chłopak (bratanek). Za kierownicą  uśmiechnięty mężczyzna,
który jako jedyny ma na stopach buty. Szybko okazuje się, że kamper jest wynajęty, a rodzinka pochodzi
ze wschodnich Niemiec. Ojciec kobiety sam dużo podróżował, dlatego chętnie pomaga ona teraz backpackersom. Swoją drogą – właśnie do niego, do ojca mieszkającego niedaleko Oddy, zmierzają.
Osiadł on w Europie, żeby być blisko rodziny.

W tle leci animowana wersja „Sissi” – bajka mojego dzieciństwa (zaraz po „Madeline”).
Rozmawiamy z 20-letnim chłopakiem z kucykiem na przemian z 13-letnią córką czytającą bardzo grube romansidło i mającą długie, różowe tipsy. Dwie najmłodsze dziewczynki niestety nic nie rozumieją,
mimo to odpowiadają uśmiechem na uśmiech i częstują żelkami i pistacjami. W pewnym momencie ojciec wyłącza „Sissi” na rzecz piosenek w stylu reggae. Najmłodsza dziewczynka jest za to śmiertelnie obrażona, jednak nie krzyczy, nie histeryzuje, nawet słowem się nie odezwie w ramach protestu! Po prostu ma smutną minkę i skrzyżowane ręce. Przy jednej z piosenek rodzice dziewczynek trzymają się za dłonie.

Kiedy dojeżdżamy do portu w Hirtshals widzimy odpływający prom – kolejny będzie dopiero za 8h.
Kobieta wskazuje nam knajpkę z zielonym dachem, w której można w miarę tanio i dobrze zjeść. Mężczyzna na pożegnanie mówi, że nam zazdrości, bo mając dzieci nie da się już podróżować w taki sposób, w jaki robimy to my.

Praktycznie cały dzień spędzamy na ławce w centrum miasteczka jedząc winogrona zakupione w miejscowym markecie. Świeci Słońce, narzekać można tylko na wiatr. Tuż obok stoi cyrkowy namiot, „wolno” przechadzają się też wielbłądy i słoń. „Wolno”, bo to nie ma nic wspólnego z wolnością.
Nad wszystkim panuje treser z batem. Z przejeżdżających aut wysiadają pasażerowie i robią sobie zdjęcia ze zwierzętami. Widać, że to ogromna atrakcja. Wybieram się na samotny spacer po okolicy zostawiając Bartkowi swój plecak.

W drodze powrotnej do portu gramy w grę, w której zgadujemy o kim sławnym myśli druga osoba. Wychodzi to bardzo spontanicznie i naturalnie. Fajnie tak. Bartek poległ na Janie Pawle II, ja na Pocahontas. Kiedy docieramy do budynku Color Line robi się trochę mniej miło – w środku jest bardzo ciepło
i zaczynają boleć nas głowy, ratujemy się Aspiryną. Skutki uboczne wietrznego, niezbyt ciepłego dnia?
W dodatku czuję, że zaczynam mieć gorączkę, kiepsko.

Wsiadamy na prom, a ja czuję się już naprawdę tragicznie. Jedyne co mnie ratuje to obecność Bartka, jedynej osoby na której faktyczną pomoc mogę obecnie liczyć. Samo to, że ktoś zwyczajnie JEST,
daje w takiej sytuacji bardzo dużo. Idziemy na najwyższe piętro – i tak nie mamy przydzielonych miejsc
(na co wcześniej nie zwróciliśmy zupełnie uwagi). Przemieszczamy się z czarnych, eleganckich siedzeń
z wbudowanymi ekranami na podłogę ze względu na starsze małżeństwo z wykupioną rezerwacją konkretnie naszych miejsc.  Z podłogi po jakimś czasie wygania nas z kolei Azjata, który właśnie wrócił
po dłuższej nieobecności twierdząc, że zarezerwował tu miejsce. Na dowód pokazuje nam bilet z numerem siedzenia, prawdopodobnie z innego rejsu. Nie dyskutujemy. Mam już zwyczajnie dość,
chcę wrócić do sił w ciszy, spokoju. Nie mogę być teraz chora.

– Chodź, Bartek, tu jest wystarczająco dużo miejsca.
Siadamy na korytarzu. Dookoła na podłodze siedzi sporo ludzi, szybko okazuje się, że większość z nich to nie kto inny, a Polacy płynący do Norwegii m.in. na zbiory truskawek. Sztorm daje mi się we znaki,
jak gdyby gorączka była niewystarczająca. Pomimo, że prom jest ogromny kilkukrotnie czujemy siłę fal
na własnej skórze.

Po wyjściu z promu czuję się trochę lepiej, możliwe, że głównie przez to, że NARESZCIE JESTEŚMY
W NORWEGII 🙂 (nie no, przecież to na pewno nie dzięki Aspirynie…)! Noc spędzamy na klifie tuż
przy porcie w Kristiansand.