Złote godziny w Złotym Lesie
– No to wycieczka w piątek czy w sobotę?
– Maciek ma w sobotę wesele, a Ola studia, więc sobota pewnie odpada.
– Ale piątek…? Popołudniowa wycieczka do lasu to chyba fajna opcja, nie? Jakaś Ślęża, czy Wielka Sowa…
I nawet Google przepowiada nam ładną pogodę!
– Zróbmy sobie po południu kiełbaski i piwko na lajciku, celebrujmy pogodę nawet gdzieś blisko! Piknik, frisbee i miłe słoneczko! Ja proponuję Złoty Las w Modliszowie – blisko, nie stracimy czasu na dojazd,
jest miejsce na biwak, na ognisko, ławeczki, duża polana…
– A co Ty, Gosia, się taka organizacyjna zrobiłaś?
– Zawsze taka byłam. Gdybym się tym nie zajęła to by stanęło na wyjeździe w góry, gdzie nikomu nie pasował termin.
– Całe szczęście, że mamy Gosię!
– A ja mam Was!
Ciężko było uwierzyć w nagłą zmianę aury, ale Ola B. wymodliła nam piękną pogodę – musiało podziałać, w końcu chodziło o Modliszów. Słońce coraz śmielej zaczęło wyglądać zza chmur około 14:00, czyli mniej więcej wtedy, kiedy rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu i standardowe zbieranie ekipy.
Po odwiezieniu młodszego brata Wojtka, Adama, na pocztę podjechaliśmy pod dom Gosi, a następnie
pod dom Krystiana, skąd zabraliśmy jego oraz Tianę.
Z racji tego, że Maciek miał tego dnia sporo materiałów do zmontowania, umówiliśmy się na miejscu ok.15:30. W międzyczasie zajechaliśmy do Kauflandu w celu zaopatrzenia wszystkich 9 „wycieczkowiczów”, w tym tych, którzy mieli jechać Maćkowym Volvo. Okazało się, że niestety, ale już faktycznie jest po sezonie grillowym i szanse na znalezienie jednorazowego grilla są nikłe (no skoro nawet w KAUFLANDZIE nie ma… 😉 ). Zamiast grilla znalazłam co prawda ceramiczne naczynie na cebulę na którym wyryta była dziwna twarz, ale to, mimo chwili „pośmieszkowania” i zastanawiania się „DLACZEGO?!”, nie było jednak, o dziwo, spełnieniem naszych marzeń.
– To może Tesco?
Grilla nadal brak. W końcu odnaleźliśmy 5 takowych wraz z Krystkiem i Gosią w Leroy Merlin (Wojtek stwierdził, że przejście 230m dalej to jednak zbyt wiele dla niego i wraz z Tianą poszedł po auto,
które po wejściu w zakręt okazało się mieć niedomknięte drzwi, które nagle otworzyły się podobno z taką siłą jak ma to zazwyczaj miejsce wyłącznie w filmach akcji; drzwi jednak wyszły z tego cało i cudem uniknęły zderzenia z betonowym słupkiem, jakby ktoś pytał 😉 ). Kupiliśmy więc dwa jednorazowe grille.
Od momentu, w którym wraz z Wojtkiem obejrzeliśmy niesamowicie dobrze zmontowany film „Baby Driver” (który swoją drogą bardzo mocno każdemu polecam, dbają tam o każdy, najdrobniejszy szczegół, miód na duszę, oczy i uszy 😉 !), w aucie Wojtka przy każdym kolejnym odpaleniu silnika pierwszą piosenką jaka wybrzmiewa z głośników jest dokładnie ta sama, która występuje w pierwszej scenie filmu, czyli „Bellbottoms”. Lubię to i oby przez to piosenka nie przejadła nam się zbyt szybko!
W rytmie Blues Explosion oraz „Genesis” zespołu Justice (to z kolei z filmu „The Square” – dobry,
też bardzo polecam, choć trochę trudny) jechaliśmy niczym główny bohater filmu, Christian, z Michaelem
„po sprawiedliwość” 😀 . Zaczęły się dyskusje na temat tego, czy przypadkiem nie będzie tak, że mimo,
że to Volvo miało być później, to właśnie my nie dojedziemy na miejsce spóźnieni.
Tak się na szczęście nie stało. Nie musieliśmy zbyt długo czekać na resztę – pojawili się zanim jeszcze zdążyliśmy wypakować zakupy z bagażnika.
Wraz z Maćkiem przyjechała Ola, a także Adam i „Gosiowy” Wiktor, którego NARESZCIE miałam okazję poznać (i który swoją drogą dziś poleciał do Ålesund w Norwegii, kawałek od okolicy, w której byłam już prawie równo miesiąc temu, ale szybko to zleciało!).
– Wiktor strasznie mi przypomina Podsiadło!
– Nie tylko Tobie, już nawet ostatnio, jak Cię nie było, była o tym mowa.
Dotarliśmy do placu między drzewami, gdzie znajduje się pięć drewanianych ławek, miejsce do rozpalenia ogniska, a z tyłu spory kamień – pomnik przyrody. Wiktor wraz z Maćkiem podjęli się rozpalania grilla,
a Tatiana zaczęła nakarajać kiełbaski. Słońce przyjemnie ogrzewało plecy i potęgowało poczucie prostej radości.
Po około 3 godzinach, kiedy Słońce było już bardzo nisko nad horyzontem i trochę się ochłodziło, zebraliśmy rzeczy i udaliśmy się w stronę polany, którą mijaliśmy wcześniej w drodze do ławek.
Było tam trochę błota, więc cieszyłam się, że trekkingi targane tu aż z Warszawy po coś się przydadzą. Najwięcej zabawy miała chyba Tatiana, która swoją drogą od niedawna jest już panią magister
Architektury krajobrazu (to też tu właśnie świętowaliśmy! 😉 ), skacząc w kałuży w kaloszach
z radością małej dziewczynki na twarzy 🙂 .
Korzystając z okazji, że nastała złota godzina i światłem możnaby zachwycać się bez końca, zrobiliśmy sobie zdjęcie polaroidem Tiany – o dziwo wszyscy zmieścili się na zdjęciu! Mieliśmy tylko wątpliwości
co do 10-tej osoby, której czoło dojrzeliśmy na ramieniu Maćka. Co się tam wydarzyło i co wtedy tak naprawdę Maciek miał na ramieniu pozostało zagadką do dziś, ale myślę, że nocą do Złotego Lasu sama bym się raczej przez to nie wybrała 😛 !
– Hej, Gosia, chcecie ładne zdjęcie? Dawajcie! – zawołał Maciek.
Złoty Las w Modliszowie znajduje się ok.10,5 km od Świdnicy i ok.70 km od Wrocławia – w obu przypadkach należy kierować się na południowy zachód. Jego nazwa nie jest chyba przypadkowa, dookoła wszystko jest dosłownie złote, szczególnie przy zachodzie Słońca. Tak naprawdę to przecież teraz każdy las jest złoty 😉 – warto pojechać do najbliższego, który znajduje się w Waszej okolicy i wejść w głąb. Niekoniecznie iść wyłącznie wydeptanymi szlakami, czasem można dotrzeć do naprawdę niezwykłych miejsc zapuszczając się w gęstwinę drzew i krzewów (nawet jeśli do Waszych twarzy przyczepiają się nici pajęczyny i przez przypadek wdeptujecie w mrowisko 😛 ).
Tak też właśnie uczyniłam dzisiaj, kiedy to zawitałam rowerem do babci i dziadka mieszkających
w leśniczówce 5 km ode mnie. Tuż po moim przyjeździe dziadek powiedział, że idzie na grzyby – była godzina 11, a dziadek wybierał się na grzybobranie już po raz drugi. Z pustymi rękami wróciłam prawdopodobnie z racji tego,
że poszłam tam, nie wiem czemu, z założeniem, że nic nie znajdę. Za przyczynę można też uznać to,
że zamiast na ziemię znacznie częściej patrzyłam dookoła siebie. Pięknie było!
Cicho, spokojnie, pod nogami skrzypiały żołędzie. Między naszymi nogami niezwykle szybko biegał Łatek. W sumie to, że biega z szybkością strzały jest dla niego typowe mimo, że ma tylko trzy łapy, ale o tym napiszę przy okazji wpisu poświęconego tylko i wyłącznie jemu, bo zdecydowanie na to sobie zasłużył.
Swoją drogą, dziadek znalazł cztery prawdziwki, co w porównaniu do jego wczesnoporannych zbiorów było bardzo słabym wynikiem.
Dzięki Gosia za pomysł, bo był to bardzo trafny pomysł. Dzięki Maciek za zdjęcia, bo są to bardzo ładne zdjęcia. Dzięki Wojtek za ponowne udostępnienie mi Canona – niedługo będę już w tej kwestii niezależna, serio… 😀 . Dzięki Wam wszystkim za to popołudnie i za zwieńczenie go wieczorną wizytą na „Kaspro”.
A wszystkim, którzy znają takie urocze miejscówki czy to w okolicy Wrocławia, czy to w okolicy Warszawy będę mega wdzięczna za wszelkie wskazówki z racji tego, że przynajmniej do listopada raczej nie wypuszczę się dalej niż ewentualnie do Czech.
Polska jesień jest świetna, szczególnie wtedy kiedy nie pada i nie wieje. Wykorzystajmy ją w pełni!
Z racji tego, że wszyscy oprócz mnie wyszli dobrze wstawiam to zdjęcie, a następnym razem
postaram się wyglądać choć TROSZKĘ lepiej 😀 .
Zdjęcia: Aleksandra Sadowska, Maciej Ławniczak, Wojciech Lewandowski