„Ola w podróży”? Przecież Ty wcale nie podróżujesz! Spójrz na nią – tu wymienił jej imię – Ostatnio siedziała pół roku w jednym kraju, a teraz znów spędza podobny czas w innym. Ona PODRÓŻUJE.

Kiedy usłyszałam to 2 lata temu, mój nastrój i motywacja spadły do zera. To tak jakbym miała na liczniku 100km/h i w sekundę wyhamowała do 0 km/h. Teoretycznie jest to niemożliwe i nieprawdopodobne. W praktyce – dokładnie to się ze mną wtedy stało.

Myślę, że wartym wspomnienia tu faktem jest to, iż chłopak, od którego usłyszałam te kilka zdań powyżej, jakiś czas wcześniej nazywał się MOIM chłopakiem. Tu mogłabym zacząć zastanawiać się ile złośliwości w tej wypowiedzi znalazło się właśnie z powodu tego “jakiś czas wcześniej”, czyli bycia moim eks. Szczerze mówiąc właśnie w tym momencie zaczęłam się nad tym zastanawiać, ale postaram się jednak zdystansować i spojrzeć na to logicznie.


Chłopak porównał do siebie dwa różne światy.


Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że dwa różne CZASY, a dokładniej mówiąc: przeszłość i przyszłość.

W momencie, w którym startowałam z blogiem miałam, delikatnie mówiąc, nikłe pojęcie o podróżowaniu. Nie twierdzę, że dziś mam szczególnie duże, ale z pewnością znam się na tym bardziej, aniżeli znałam się wtedy. Moje życie skupiało się wokół studiów i mimo że próbowałam robić multum innych rzeczy to i tak wszystko zależało od uczelni, a przynajmniej takie mam co do tego odczucia w dniu dzisiejszym.

Znacie już tło sytuacji, więc mogę was z czystym sumieniem wprowadzić w główną część opowieści.

Zatem chłopak, niechże pozostanie bezimienny, mówi dziewczynie, lat 21, iż ona, właśnie ta 21-latka, nie powinna nazywać swojego bloga nazwą sugerującą, że jest ona w podróży, ponieważ ona w tej podróży wcale nie jest. W podróży jest niczym nie ograniczona 28-latka, która żyje tak jak chce i zarabia na swojej pasji.

Jesteście ze mną? Nadążacie? Wierzę, że tak!

OK. Mamy więc dwie laski na dwóch odmiennych etapach życia: jedną 21-latkę, która wchodzi w dorosłość równocześnie decydując, że wejdzie w nią choćby z samym licencjatem, oraz drugą – 28-latkę, która może żyć jak chce. Warto tu wspomnieć, że 21-latka też może oczywiście żyć jak chce, ale wie, że życie nie składa się z samych przyjemności, dlatego właśnie poszła na studia (HE-HE – a o tym dlaczego studia nie do końca były dla mnie przyjemnością opowiem innym razem).

Abstrahując od tego, że wiele osób może tu zadać pytanie z serii „ale po co w ogóle kogokolwiek do siebie porównywać” – bo tak, najczęściej jest to bez sensu – postanowiłam posłużyć się właśnie tym, a nie innym przykładem nie bez kozery. Uznałam, że jest on idealny ze względu na to, że porównanie mnie do tej dziewczyny wydaje mi się, jak już wspomniałam wyżej, porównaniem przeszłości do przeszłości, a może raczej: tamtejszej mnie do przyszłej mnie. Przecież ostatecznie właśnie o takim życiu marzyłam: bez wyraźnych ograniczeń, PO SWOJEMU.

Odchodząc nawet od tego kto i w jakich okolicznościach mi to powiedział, bardzo istotnym faktem wydaje mi się być to, że tenże chłopak wypowiedział, może nawet nie do końca świadomie, na głos dokładnie to, co siedziało mi wtedy w głowie.

Nie jestem dość dobra.


Długo walczyłam z tą myślą. Szczerze mówiąc nadal z nią walczę. Kiedyś nawet głęboko w nią wierzyłam. Nie wystarczę. Nie robię czegoś perfekcyjnie. Nie umiem czegoś nawet dostatecznie dobrze, a skoro nie umiem tej jednej rzeczy, to w reszcie rzeczy i w ogóle w całym życiu jestem beznadziejna. No nie umiem w to życie. Każdemu, kto mi jakkolwiek imponuje, jakoś to idzie. Ba! „Jakoś”?! On/a to robi świetnie. Najlepiej to robi. Tak, jak ja bym chciała to robić. Ale ja nie robię, bo nie jestem dość dobra.

To koszmarny błąd myślowy! Uważam, że zbyt wiele czasu zajęło mi dojście do tego wniosku. W zasadzie to nawet nie wiem czy doszłam do tego sama, bo mam wrażenie, że nie. Że po prostu w którymś momencie pojawiła się osoba, która spojrzała na moje działania z dystansu, o który mi trudno, i powiedziała, że

Ta jedna rzecz, która Ci nie wychodzi, nie decyduje o Twoim całokształcie.


W końcu, na szczęście, dotarło do mnie: Ejże! Tak serio jest! Co z tego, że nie podróżuję tyle ile bym chciała? Co z tego, że nie mam takiej ilości pieniędzy, jaką chciałabym mieć? Co z tego, że nie mam JESZCZE wymarzonej pracy?

To „JESZCZE” jest słowem kluczowym. Bo ja mam JESZCZE 23 lata i zapewne sporo życia przed sobą na zrealizowanie tych wszystkich rzeczy, o których marzę lub które zwyczajnie są moimi celami. Kto wie co wydarzy się po drodze?

Z doświadczenia wiem, że życie to nie kraina mlekiem i miodem płynąca. Że każdy ma swoje do przeżycia: kryzysy, straty, dołki, problemy, ale i radości, zyski, górki, szanse. Że tak to już jest i takie już jest to życie.

Czasem czuję się jakbym już to życie raz przeżyła i dostała drugą szansę na jego lepsze wykorzystanie. Gdyby tak się chwilę nad tym zastanowić to tak właśnie było. W wieku 19 lat przeżyłam największy kryzys, jak przeszłam do tej pory. Wydawało mi się, że nauczyłam się na błędach i więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji. Życie pokazało mi, że nie mam zbyt wiele do gadania, jeśli po raz kolejny brnę w takie samo bagno. W 2018 roku przeszłam drugi taki kryzys. Wtedy poczułam, że to tylko kolejna szansa na poprawę.


Staram się z całych sił żyć najlepiej jak umiem.


Stosunkowo od niedawna, ale staram się. Niedawno, bo niespełna tydzień temu dostałam od życia dwie lekcje (powtórne, bo przecież przechodziłam już przez nie nie raz, ale nie bez powodu). Jedną z nich było to, żeby doceniać obecność jednej z najbliższych mi na ten moment osób (jeśli nie najbliższej) – mamy, która miała wypadek na drodze. Wyszła z tego bez szwanku (jeśli nie liczyć tego, że uznała to za znak, żeby nie wsiadać już za kółko w nerwach), auto z zewnątrz wygląda ok, jednak dość poważnie uszkodzony został układ kierowniczy.

Tego wieczoru, kiedy doszło do wypadku, po raz kolejny wyprowadziłam mamę z równowagi. Pokłóciłyśmy się i w nerwach odwiozła mnie autem do mieszkania do Warszawy. Po przyjeździe na miejsce praktycznie od razu zasnęłam, dopiero rano odczytałam SMS-a od siostry. Nie mogłam się uspokoić i nie wierzyłam w to co się stało i że w ogóle się stało. Miałam przeogromne wyrzuty sumienia. Oczywiście – to nie ja siedziałam za kierownicą, to nie ja prowadziłam auto w nerwach, jednak gdyby nie ja, to mama w ogóle nie wsiadłaby wtedy do samochodu.

Za drugą lekcję uznałam to, że pozytywnie przeszłam rekrutację w dwóch firmach, w których starałam się o stanowisko. W jednej z nich możliwe, że rozwinęłabym się zawodowo robiąc to, co umiem na pewno – pisząc. Druga z nich była tą, na którą czekałam od momentu rozpoczęcia studiów. Nie było mowy o tym, żebym studiowała i pracowała w tym wymarzonym zawodzie, bo to konkretne stanowisko wymaga od pracownika pełnego zaangażowania oraz ogromnego poświęcenia, na które byłam i niezmiennie jestem gotowa.

Musiałam podjąć decyzję: postawić wszystko na jedną kartę i sięgnąć po marzenia, czy wybrać coś, co było dostępne od zaraz (pracę miałam zacząć tuż po weekendzie). Wiecie już chyba co wybrałam. 😉

Nie wiem czy była to słuszna decyzja. W obliczu tego, że od kwietnia jestem bezrobotna (licencjat, a potem życie po licencjacie – możecie się śmiać, ale naprawdę potrzebowałam całych wakacji na zregenerowanie sił po studiach), decyzja ta brzmi jak szaleństwo i jest dość ryzykowna, szczególnie, że do podpisania umowy nie dojdzie na pewno jeszcze przez kilka dobrych miesięcy (ze względu na odległy termin szkolenia koniecznego do rozpoczęcia pracy).

W tym wszystkim jest jednak dobra rzecz: czuję, że zrobiłam to co należało i że jestem dokładnie w tym miejscu, w jakim powinnam być. Nie wiem co będzie dalej. Praca marzeń może w jednej chwili prysnąć jak bańka mydlana. Spadła mi z nieba, zaskoczyła mnie sobą, kiedy ja już w pełni wymazałam z głowy samą myśl o niej.


Z wyczekanymi rzeczami trzeba obchodzić się jak z jajkiem.


Ale taki to już chyba urok marzeń, prawda? 😉 O! Przypomniał mi się tu jeden bardzo adekwatny cytat M. Wojciechowskiej, więc to właśnie z nim Was zostawiam.

„Marzenia nie spełniają się ot tak, w tym cała ich magia, że są wyczekane”.