Po roku i trzech miesiącach znajomości nadeszła w końcu pora na realizację obiecanego, bardzo szalonego według mnie, planu Dominika.

Z Dominikiem poznaliśmy się na grupie podróżniczej (jak z większością moich znajomych od 2016 roku). Szukałam wtedy po raz pierwszy osoby chętnej na wspólny wyjazd do Norwegii na dwa tygodnie. Napisał m.in. Dominik. Norwegia nie wyszła, bo ciągle coś nie grało, ale znajomość przetrwała. Z czasem rozmawialiśmy coraz mniej, ale raz na kilka tygodni Dominik dzwonił do mnie, zazwyczaj w momentach, w których przechodziłam mniejsze lub większe kryzysy. Najlepsze jest to, że dowiadywał się o tym dopiero wtedy, kiedy odbierałam telefon.

Dominik jest mega skromną i pozytywną osobą. We wszystkim potrafi znaleźć dobre aspekty. Ciągle przypomina mi o tym, że wcale nie mam aż tyle NIEszczęścia w życiu ile powtarzam, że mam. Uważa, że zarówno on, jak i ja jesteśmy „w czepkach urodzeni”. Że jest naprawdę dobrze i że zawsze mogło być gorzej.

Poświęca się wolontariatowi, ostatnio głównie w oświęcimskim WOPR (tak, w Oświęcimiu jest WOPR!) i w Straży Pożarnej. Jeździ na nartach, na rowerze i praktycznie ciągle się śmieje.

– Gdzie jesteś?
– Jeszcze 18 km.

Zrobiło się już ciemno, a do mnie dopiero w tej chwili momencie dotarło, że Dominik poprzedniego dnia przejechał 140 km i zatrzymał się dopiero w Radomsku, u dziewczyny z CouchSurfingu, która trzy dni wcześniej wróciła z długiej podróży po USA. W dniu, w którym miał do mnie dotrzeć zrobił prawie 190 km.

Te liczby wydają mi się spore, jeśli mowa o samodzielnej, dwudniowej „wycieczce ”rowerem. Myślę, że jednorazowo moją najdłuższą trasą było 40 km. Chciałabym tak jeździć, to fajne, pomimo że liczby te wydają mi się na razie trochę nieosiągalne. Mogę jeździć z nieznanymi osobami po świecie, ale boję się jeździć po własnym kraju rowerem, bo mam wrażenie, że zgubię się w jakimś polu. Śmieszne, prawda?

Po przyjeździe Dominika zaskoczyły mnie dwie rzeczy – jego energia (wydawał się zupełnie niezmęczony całodzienną jazdą i rozmawialiśmy 3 h, tylko tym razem nareszcie twarzą w twarz) i jego wzrost. Dominik ma ponad 190 cm wzrostu. Jak bardzo byłam w szoku i jak się cieszyłam mając możliwość rozmowy z kimś, kto ma głowę znacznie wyżej ode mnie, to wiem tylko ja (wszyscy moi kumple i koleżanki są mniej więcej mojego wzrostu). Dominika to bawiło, w sumie się nie dziwię, tak jak i mój zachwyt tym, że do mnie w ogóle przyjechał. Na rowerze. Grubo ponad 300 km.

– Mówisz o tym tak, jakbym tu z Bombaju przyjechał.

Następnego dnia obudził mnie deszcz, a chciałam pojechać z Dominikiem choćby na chwilę, gdziekolwiek rowerem.

– Dobra, przejaśniło się, chodźmy!

Tak strasznie się wlokłam. Ale taaaak straaaasznieeee. Nigdy tak nie jeżdżę. Za nami robiło się coraz ciemniej, ale jechaliśmy dalej.

– O jaaaa, krowy, Dominik, ile czasu ja krów nie widziałam!

Skoro dla dziewczyny wychowanej na wsi szokiem jest spotkanie stada krów, to taki widok dla dzieciaków z miasta jest chyba tak niezwykły, jak dla mnie byłoby np. spotkanie tygrysa w jego naturalnym środowisku.

 

Tak oto dzięki krowom, jakże rzadkiemu gatunkowi przecież w Polsce, zaliczyliśmy pierwszą przerwę. Po przejechaniu ledwo dwóch kilometrów.

Nareszcie! Dominik, oto uliczka Helenki oraz piękne, czarne chmury, który wisiały już centralnie nad naszymi głowami.


– Dobra, chodźcie już nooooo, padać zaczyna.

Namówiłam Kaśkę, siostrę, żeby rzuciła robienie jakichś rzeczy do szkoły i pojechała z nami. Na szczęście się zgodziła, bo dzięki temu:
a) miał kto nam zrobić zdjęcia,
b) byliśmy szybciej w domu – znała krótszą trasę powrotną, niż ta, którą przyjechaliśmy.
Nie zmienia to jednak faktu, że woda ciekła nam strużkami po twarzy, spodnie zrobiły się ciężkie, a przy wjechaniu na Al. Krakowską poboczem płynęła struga wody, która na koniec dokończyła dzieła lądując we wnętrzu naszych butów.

Po powrocie rozmawialiśmy o Norwegii, o rowerach, o dronach, o aparatach, o biedzie jaką widział przejeżdżając przez maleńkie wioski w drodze do mnie, o traumatycznych przypadkach, jakie przydarzyły mu się na akcjach. O tym, że około 30-letni mężczyzna zaczepił go w Nowym Mieście i powiedział, że mu zazdrości, że od zawsze marzył o pojechaniu rowerem do Warszawy, ale to dla niego za daleko. I że kiedyś jakiś przypadkowy mężczyzna dał Dominikowi, który akurat zrobił sobie odpoczynek na stacji benzynowej, trzy konserwy z tuńczykiem, bo był ciekawy kim jest, dokąd zmierza i ot tak do niego zagadał, a akurat pracował w branży spożywczej.

– Jedź dwa dni rowerem – nie spadnie na Ciebie ani jedna kropla deszczu. Dojedź do celu i zwiedzaj okolicę – będziesz wyciskał wodę z ubrań.

Kiedy wróciliśmy przemoczeni do domu stanęłam przed lustrem i pomyślałam tylko: No Ola, przygotuj się na to, że w Norwegii będzie podobnie. O dziwo poczułam jeszcze większą pewność, że chcę tam jechać. W zasadzie możliwe, że za równy miesiąc będę już miała spakowany plecak, albo nawet będę w trasie. A za dwa miesiące będę z kolei w drodze do Portugalii. Bardzo nie mogę się tego doczekać. Jak na razie to właśnie jeżdżenie daje mi najwięcej siły i chęci do życia, żaden człowiek (no dobra, Dominik, Tobie się to czasem udaje :D) nie potrafi zmotywować mnie tak, jak robi to sama świadomość, że znowu stąd znikam. Że na ten krótki czas mogę zapomnieć o wszystkich kryzysach, kłótniach, łzach, nerwach, stresie.
Najchętniej zniknęłabym już dziś. Żeby tak ktoś mnie stąd zabrał gdzieś daleko, tak bez słowa uprzedzenia, chociaż na chwilę. Bo życie nie zawsze jest super. Dużo zależy od podejścia, to jasne, ale nie znoszę fałszu. Ludzie, którzy z każdej strony atakują innych własnym szczęściem (sama też się na tym, niestety, łapię; uroki social media?), które tak naprawdę trwa tylko chwilę, ale mówią o nim jak gdyby żyli w alternatywnej rzeczywistości, też przechodzą trudne chwile, tylko o nich nie mówią. Bo o emocjach nie mówi się głośno i nie wolno ich okazywać publicznie, wtedy jesteś słaby. Od czasu do czasu trzeba znowu oberwać od życia za błędy („Od czasu do czasu – stłuczka. Żeby nie było katastrofy.”) popełnione świadomie lub nie. I znowu, i znowu, i znowu. Jeśli zapomnimy o tym, że może być źle, to potem obrywa nam się jeszcze mocniej i cierpimy bardziej. To jest to uczenie się na błędach, które, o dziwo, wiele osób pomija, zapomina o nim, albo celowo go wypiera. Albo popełnia te same błędy w 100% świadomie. Na przykład ja. I wtedy nie ma na to już innej rady, niż żyć dalej i próbować uwierzyć w to, że niektórych błędów nie popełniłoby się, gdyby nie ludzie, którzy wcześniej dawali sobie rękę uciąć za to, że są na tyle silni, odporni i odpowiedzialni, że warto zaryzykować, „żyć chwilą” i dać się jej porwać (w sumie to nie ich wina, że w to uwierzyliśmy, bo tak naprawdę to nasza wiara nas zraniła, a nie ludzie). To tylko czas weryfikuje słowa i obietnice. Weryfikuje to też intuicja, która działa wbrew jej „właścicielowi” i „wie” już wcześniej, że coś się nie uda, a jej „właściciel” upiera się przy tym, że trzeba dać szansę, że nie można opierać się tylko na tym, że wcześniej zrobienie takiej głupoty nie przeszłoby mu nawet przez myśl.

Apropos myślenia – pomyślałam właśnie o Dominiku, bo w końcu to na nim miałam się tu skupić, i ta myśl przywróciła mnie do rzeczywistości, tak jak robi to przeważnie sam Dominik.
Dlatego dziękuję Ci za stawianie mnie do pionu, poprawianie humoru, serio niewiele osób z mojego otoczenia robi to tak skutecznie, wielogodzinne, czasem bardzo trudne, rozmowy i optymizm, który trwa mimo wszystko. I chcę pojechać do Lwowa na rowerze. Nie wiem kiedy nam się to uda biorąc pod uwagę naszą wspólną, niedoszłą norweską przygodę – obawiam się, że nie nastąpi to tak szybko, jakbym chciała. Na szczęście Twoja wiara w (nie)możliwe sprawia, że sama zaczynam wierzyć w to, że mogę więcej niż mi się wydaj i więcej niż spodziewają się po mnie ludzie. I to z myślą o Tobie będę wspinała się na Trolltungę. DZIĘKI!

Aha, i na koniec! Dominikowi w drodze do mojego domu skrzywiło się tylne koło, dlatego cieszyłam się, że wróci do domu pociągiem. Oczywiście nie mógł się powstrzymać i pojechał 40 km na stację kolejową na rowerze, jak gdyby nigdy nic.

– No bo, Ola, to wszystko to naprawdę nic wielkiego.